sobota, 30 sierpnia 2014

ten jeden raz

Większość pokolenia urodzonego w latach 1980- 1987 pamięta serial nadawany z tego co pamiętam przez telewizję Polsat o wiele mówiącym tytule "Przyjaciele". Serial był nadawany w latach 1994 - 2004, aczkolwiek o ile mnie pamięć nie myli doszedł do kraju naszego pięknego z pewnym opóźnieniem. W każdym razie serial oglądali wszyscy, bo też i komediowy sznyt serialu zrobiony był na poziomie a i treści w nim zawarte umożliwiały puszczenie go w godzinach popołudniowych. Ale odnosząc to do "swojego" pokolenia to trzeba przyznać, że problemy bohaterów serialu nie do końca można było zrozumieć. Bo jak zrozumieć "dorosłe" życie kiedy się ma lat naście i człowieka zajmuje głównie klasówka dnia następnego i to czy "będzie pytał/pytała" niż to jak ułożyć sobie życie. A i to też zajmowało głównych bohaterów serialu Przyjaciele.
Serial ten skończył się w 2004r. czyli w momencie, kiedy większość pokolenia opisanego powyżej była świeżo po skończeniu studiów albo też tuż przed studiów ukończeniem. Tak więc pokoleniowe zmagania z rzeczywistością nie uderzyły w nikogo z widzów tego konkretnego sortu. Jakkolwiek serial pozostawił w sobie pustkę jaką, nie uciekając się do wyszukanych porównań, odczuwa Jerzy Urban na widok salonu fryzjerskiego.
Ale ale -już w 2005 roku pojawił się nowy serial (bo natura jak i zarabianie hajsu nie znosi pustki) w którym grupa bohaterów układa sobie życie po skończeniu studiów - czyli "Jak poznałem Waszą matkę". I tak też, teraz już będąc prawie, że równolatkami z bohaterami każdy  przeżywał "to samo". Czyli tzw. ŻYCIE - rozterki osobiste, zawodowe, etc. przedstawione w zabawny sposób (z czego się śmiejecie? z siebie się śmiejecie).
W tym roku serial ów był się skończył. Bohaterowie w chwili zakończenia serialu mieli lat 30+ i byli na etapie, w którym pokolenie 80-87 jest albo niebawem będzie.
I to jest ten jeden, jedyny raz, kiedy to pokolenie mogło odnosić bieżące wydarzenia do tego co dzieje się w życiu bohaterów serialu. W Przyjaciołach wszystko było '"za wcześnie". W następnym serialu, który będzie o tym samym - a będzie niewątpliwie, bo biznes musi się kręcić - wszystko będzie już "po". Bo w tym nowym serialu bohaterowie niewątpliwie zaczną w kategorii 25 +, kiedy to wszystko w życiu się dopiero zaczyna.
Wiec to był ten jedyny raz kiedy można było "starzeć" się wraz z serialem. Stąd tytuł posta.

Trochę nostalgicznie - ale tak jakoś, po obejrzeniu ostatniego odcinka mnie natchnęło na porównania i wspominki.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

nie biegaj w klapkach po górach

W sobotę nie napisałem nic - nic a nic. Jest to wina moja i całkowicie moja... Chociaż właściwie po części Festiwalu Tauron Nowa Muzyka, na który udało się pójść... I trochę z winy alkoholu... trochę bardzo.... no dobra miałem kaca, w sobotę wróciłem o 4 nad ranem - po czym o 18 poszedłem bawić się dalej - ale tak to jest z dwudniowymi festiwalami - nie wygrasz...

W każdym razie ze wszystkich koncertów, na których byłem najbardziej spodobał mi się koncert Pani, która posługuje się scenicznym pseudonimem Elliphant - jest ze Szwecji ale śpiewa tak, że rękę bym sobie dał uciąć, że jej rodzina jest z Jamajki a nie z krainy zimna, lodu i absolutu z Ahus (gdzie jak wiadomo wszyscy filozofowie jeżdżą kupować absolut do swoich głębokich rozważań - po kliku głębszych zawsze myśl głębsza) :D W każdym koncert tejże wykonawczyni był najbardziej energetyczną rzeczą, jaką ostatnio wdziałem - i jak będzie w polszy występować to się koniecznie wybrać muszę.

Wstawiam tejże Pani poniżej jeden z kawałków, który ostatnimi czasy świadomością moją zawładnął i z głowy wyjść mi nie chce - przy melodii skocznej nie głupi tekst mający:



Ale nie o Tauronie jest tenże wpis... a o czymś co w międzyczasie miało miejsce. W sobotę o poranku w okolicach godziny 13, kiedy opuściła mnie choroba szczegółowej kontemplacji rzeczywistości - kacem zwana - postanowiłem coś poczytać. Poczytało mi się artykuł, gdzie przywołano postać Andrzeja Wróblewskiego - malarza polskiego, którego prace może i kojarzyłem, ale nazwiska autora tym pracom nie byłem w stanie przypisać. W każdym razie, Wróblewski A. dotknięty był mocną traumą i zmarł w wieku młodym (bo mając lat 30 - tak więc z tym młodym to posłodziłem także sobie) w 1957r. Otóż Andrzej rozstał się z żywotem w górach - prawdopodobnie na atak serca spowodowany przez napad stanu lękowego. Jednakże okoliczności śmierci stanowią przykład czarnego humoru, bo cytując notki prasowe  z tamtego czasu „Ubrany był po turystycznemu, lecz na spodnie narciarskie nałożone miał, nie wiadomo dlaczego, spodnie od piżamy”.

Dziwna to śmierć zaiste - bo też i kto popierdala po górach w spodniach od piżamy?!?!? Pytanie retoryczne :) a kto popierdala po górach w klapkach albo narąbany - oooo tutaj odpowiedź jest prosta "W chuj ludzi" - że się tak brzydko wyrażę.


Jak to w kraju naszym pięknym: jeden pijany wszedł na jedną górę i trzeba go było znosić. Dwóch bohaterów w klapkach wlazło na górę i nie potrafili zleźć  i jak właśnie zgadliście - trzeba było ich znosić. Tym razem nikt na szczęście nie trafił na łono wiecznych krupówek i oscypka z grilla - ale w tym roku już parę osób do tejże krainy przez kretynizm własny trafiło - i górale z nich tam, po wsze czasy, dudki ciągną i krowim oscypkiem do wyrzygu karmią. 

W każdym razie prosty poradnik (coś tam po górach chodzę - więc się czuje uprawniony do takowego sporządzenia) dla wszystkich, którzy mają takie pomysły:

1. To, że w góry (Tatry) chodzi sporo osób nie znaczy, że jest łatwo. Przed pójściem w góry, który to pomysł powstał spontaniczne, bo np. na krupówkach nie było gdzie zalać pały, poczytaj gdzie idziesz, jak tam jest, sprawdź jaka jest prognoza pogody. Jeżeli nie masz umiejętności czytania spróbuj poszukać czegoś na Ju Tiubie albo kogoś zapytaj.

2. Klapki to nie jest dobre obuwie na góry. Tenisówki również, nawet z Lacoste. To, że są ładne i trzeba było za nie zapłacić dużo hajsu nie znaczy, że nadają się do wszystkiego. Możesz się w nich wspinać na szczyty lansu w modnych klubach, nie może się w nich wspinać na szczyty bardziej realne. 

3. To, że słońce próbuje zrobić Ci czerniaka a temperatura za wszelką cenę odwodnić, nie znaczy, że pogoda się nie zmieni. Weź coś ciepłego do ubrania.

4. Jak wleziesz do schroniska to nie znaczy, że można się narąbać. Można jak zostajesz tam na noc - nie można jak za 2 godziny masz schodzić w dół. Często zejście w dół jest bardziej niebezpieczne niż wejście pod górę. 

5. W maju nie ma śniegu... Otóż to, że nie ma go w Twoim miejscu zamieszkania, nie znaczy, że nie będzie go w górach. Poczytaj o tym, czy tam gdzie idziesz go niema. Poczytaj ile go jest. Bo może się okazać, że bez raków wejdziesz na górę - ale już z niej nie zejdziesz - a naprawdę głupie jest skończyć rozbitym gdzieś na skałach jak Lacoste nie będzie miało dobrej przyczepności na lodzie. 

6 Mierz siły na zamiary - jeżeli nie uprawiasz żadnego sportu, a Twoją kondycję wyraża sporadyczny bieg do cukierni po drożdżówkę nie idź w wysokie góry. Zacznij od czegoś spokojniejszego - widoki też są ładne, a będziesz wiedzieć na ile Cię stać.

7. Buty.. czy ja już mówiłem o butach?!?!?! Tak? TO powiem jeszcze raz - buty to podstawa.

Czego Wam i sobie życzę. Na koniec jeszcze jedna piosenką, którą na zmianę słucham z tą wstawioną powyżej:


wtorek, 19 sierpnia 2014

nie wyryw

Jako zaprawiony w bojach singiel, po długich obserwacjach życia klubowego (i nie tylko) doszedłem do następującego:

7 TEKSTÓW NA KTÓRE NIC NIE WYRWIECIE

1. Hej mała. Bądź moją Ukrainą, ja będę Twym Putinem. Pokażę Ci mój konwój humanitarny na Twej granicy.
2. Widziałem, że ładnie się gibiesz na parkiecie. Może pójdziemy do mnie i pogibamy się w osi X ?
3. Joł bejbe może wpadniesz do mnie po imprze - mam ambitny klaser południowo bułgarskich znaczków i szeroką wiedzę o tamach w Zambii... czytałem też Coelho więc jestem głęboki.
4. Mała zobaczyłem Cię na densflorze. Twe ciało wspaniałe, twe oczy błyszczące. Ale najbardziej przyciągnęły moją uwagę Twoje nozdrza. Masz odlotowe nozdrza. Tak zajebiste, że jakbym je zobaczył wcześniej to bym nakręcił drugą część Lovestory.
5. Dziecino skąd te siniaki? Pewnie jak spadałaś z nieba to się potłukłaś. Chodźmy do mnie przyłożę Ci altacet. A mama zaparzy nam rumianku. Potem możemy obejrzeć dzisiejszy Klan - nagrałem na magnetowidzie- obejrzymy oczywiście z mamą.
6. Jesteś jak kula ale nie że u nogi tylko trafiłaś w moje serce. Może pójdziemy do mnie to rozszarpiesz mi klatę ?
7.Jestem stabilny emocjonalnie, lubię czytać, chodzę na koncerty i słucham dużo muzyki, uprawiam regularnie sport, oglądam sporo filmów, mam zainteresowania i prawdopodobnie będziemy mieli o czym rozmawiać i będzie to coś więcej niż kwestia skomentowania nowego samochodu znajomych, do tego zgrzeszyłem stałą, przyzwoicie płatną pracą z perspektywami, poza tym dysponuję tak inteligentnym jak i rubasznym poczuciem humoru, które byłoby w stanie rozbawić pasażerów malezyjskich linii lotniczych i znam więcej przymiotników, niż fajny i mega :).
Także zapraszam na tzw. WYRYW :D

sobota, 16 sierpnia 2014

takie tam ze świata

Niby wakacje to sezon ogórkowy ale ostatnio się sporo wydarzyło:

1.
Podobno rzeczy, które trwają zbyt długo zaczynają być swoją własną parodią... I chyba podobnie można powiedzieć o działaniach Rosji przez ostatnie pół roku. Można także powiedzieć, że stanowią one kwintesencję czarnego humoru. El prezidento Putino jak i reszta rządu matuszki rosji z kamienną twarzą wypowiadający oświadczenia o nie mieszaniu się w sprawy Ukrainy - podczas gdy rakiety radośnie latają sobie z terytorium jednego państwa do drugiego. A czołgi i transportery opancerzone dostarcza separatystom Święty Mikołaj ... ops! znaczy się Dziadek Mróz. Wladymir chyba trochę postawił się w sytuacji osoby, która poszła na imprezę, bo myślała, że będzie fajnie po czym okazało się, że fajnie nie jest - ale jakoś tak głupio wyjść przed czasem.A nie bardzo można strzelić za dużego focha - bo za dużo ludzi nas znielubi i potem mogą nas już nigdzie nie zaprosić.

Z drugiej strony pozostaje mu ciągnąć tą farsę dalej - farsę wywołującą ciarki na plecach połowy Europy. Jak przestanie to okaże słabość - a jak pokazuje przykład Jelcyna - okazanie słabości w Rosji równa się utracie stanowiska jak i doprowadzenia państwa do stanu zupełnego burdelu. Kto wie, może powstanie jakaś możliwość wycofania się z całej sytuacji z tzw. twarzą. A jak nie to cała impreza potrwa pewnie jeszcze następne pół roku. Cierpieć będą cywile - ale kto by się tam nimi przejmował...

2.
 Miałem ostatnio okazję być w Białymstoku (bardzo ładne miasto - muszę tam jeszcze się kiedyś wybrać w celach turystyczno - imprezowych - z singlowego punktu widzenia wydaje się być bardzo atrakcyjne :D). Ale nie o tym - aby do Białego się dostać skorzystałem z usług jedynego, najwspanialszego, najcudowniejszego, najbardziej dbającego o pasażerów przewoźnika tj. Polskich Kolei Państwowych (skrót PKP - często rozwijany także jako Poco Kurwa Pojechałem). 

I tutaj, ku własnemu zdziwieniu muszę PKP pochwalić. Nie za warunki przejazdu i tabor - bo te jak zwykle urągają jakiejkolwiek przyzwoitości. Otóż pociąg PKP opóźnił się, co jest rzeczą normalną, standardową żeby nie powiedzieć, że wręcz ordynarną. Dla mnie 30 min opóźnienie pociągu miało to znaczenie, że nie zdążę się przesiąść w stolycy na pociąg, który miał mój szanowny zad dowieść do miejsca przeznaczenia. Pociąg zaliczył opóźnienie o 30 min - gdyż w Zawierciu jakiś inny pociąg miał awarię i zablokował tory (wiwat PKP po kurwa stokroć wiwat...). Tutaj przed oczami pojawiła mi się wizja konieczności latania do kierownika pociągu i wykazywania się szczytami charyzmy, żeby zadzwonił do kierownika pociągu, co by ten poczekał na moją szanowną osobę. Jednakże, zupełnie i całkowicie irracjonalnie, w głowie pojawiła  się myśl - A może jednak nadrobi... I ... nadrobił!. Nie wiem jak, nie wiem dlaczego - ale pociąg nadrobił 30 min opóźnienie - czego, jak żyję na tej planecie lat 30, jeszcze nie byłem świadkiem. Życie podobno lubi zaskakiwać - ale żeby aż tak...

3.
I ostatnia rzecz -  najbardziej też smutna... zmarł jeden z bohaterów mojego (i pewnie nie tylko mojego) dzieciństwa Robin Williams. Tzn. zmarł... popełnił samobójstwo, żeby być precyzyjnym. Chyba każdy urodzony w latach 1980 - 1990 dorastał z Robinem. Jako dzieci mieliśmy do czynienia z Robinem w Alladynie (głos Dżina), Hooku, Flubberze  czy też Jumanji. Jako młodzież każdy oglądał  Good Will Hunting czy Stowarzyszenie umarły poetów o Pani Doubtfire nie wspominając. A na stare lata w pełni docierało to o czym był Goodmorning Vietnam, czy Między niebem a piekłem.  

 Na wieść o jego śmierci zareagowałem jak chyba wszyscy czyli pytaniem "Ale jak to? On? Ale dlaczego?". Dlaczego taka osoba miałaby się zabić?". Wiedziałem, że Robin za kołnierz nie wylewał jak i że lubił też zdecydowanie mocniejsze i zdecydowanie mniej legalne używki. Nie wiedziałem jednak, że leczył się z depresji i miał chorobę afektywną dwubiegunową... W Internecie oczywiście zaroiło się od informacji o tych schorzeniach  i o konieczności pomoc chorym ludziom. Jakby to była nowość... W każdym razie po raz kolejny okazuje się, że często osoby, które najmniej narzekają i są najbardziej wesołe - dźwigają najwięcej...

Pisząc tego posta przypomniało mi się, że Robin wystąpił jeszcze w teledysku do powszechnie znanego i lubianego przeboju - który to wrzucam poniżej (a który stanowi gorzką ironię po tym co się stało... ale może też i pocieszenie - ostatecznie Robin już nie musi zmagać się sam ze sobą).





poniedziałek, 11 sierpnia 2014

30 lat minęło...

Chciałem napisać coś w ramach przemyśleń po przeżyciu 30 lat życia... Nie bardzo wiedziałem co... a potem przypomniał mi się ten komiks - który doskonale oddaje to, co gdzieś mi się w głowie rodziło i co by dobrze te 30 lat charakteryzowało (no może 15 - bo powiedzmy, że do 15 roku życia to człowiek jest takim większym niemowlęciem ;). 

Czego Wam i sobie życzę - nawet jak nie wychodzi to pamiętajcie żeby nie odpuszczać :) (cytata - forma żeńska od słowa cytat, wiem że suchar ale uważam że zacny, więc ta cytata jest z jednego z prezydentów USA - a więc poniekąd z nie byle kogo ;)


sobota, 9 sierpnia 2014

pierwszy razzz

Na wstępie ogłoszenia parafialne - po prawej stronie widzicie, że pojawiła się możliwość subskrybowania bloga przez e-mail. Rzecz jest dziecinnie prosta - trzeba wpisać swój adres e-mail, kliknąć submit. Pojawi się okno, gdzie trzeba wpisać to co widać w ramce. Po czym przyjdzie Wam na maila link, który trzeba kliknąć, żeby zakończyć rejestrację. Dla czytelników to wygodne - bo powiadomienie przychodzi mailem - ja nie mam możliwości podejrzenia Waszych e-maili więc rzecz jest całkowicie anonimowa. Jest to bezpieczne i powszechnie stosowane. Jeżeli ktoś ma ochotę to zapraszam - zwłaszcza, że nie wykluczam, że kiedyś zacznę pisać nieregularnie... A tak to od razu Wam mail wskoczy, że znowu jakieś głupoty ten kredyt popełnił :) 

Za wikipedią:
"Obecnie toga jest strojem urzędowym używanym przez przedstawicieli zawodów prawniczych na rozprawie sądowej; jej wzór jest w Polsce określony przepisami prawa. Toga jest suknią fałdzistą z lekkiego czarnego materiału wełnianego lub wełnopodobnego, sięgającą powyżej kostek – około 25 cm od ziemi. Toga u dołu ma w obwodzie od 270 do 278 cm i od karczka w dół ułożona jest w kontrafałdy: po trzy na obydwu przodach togi oraz pięć do siedmiu na plecach. Kołnierz togi jest okrągły, płasko wyłożony. Toga zapinana jest na pięć guzików. Rękawy mają u dołu w obwodzie 75 cm. Przy kołnierzu togi wszyty jest żabot, długości 21 cm, ułożony w 13 kontrafałd. Kolor żabotu oraz obszyć różni się w zależności od zawodu prawniczego:
  • sędziowie i ławnicy (fioletowy żabot), u sędziów Sądu Najwyższego tego samego koloru jest też kołnierz i mankiety togi, dodatkowo sędzia przewodniczący rozprawie nakłada na kołnierz togi łańcuch z wizerunkiem orła
  • prokuratorzy (czerwony żabot),
  • adwokaci (zielony żabot),
  • radcy prawni (niebieski żabot),
  • radcy Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa (błękitnoszary żabot).
  • sędziowie Trybunału Konstytucyjnego (biało-czerwony żabot)."
Ostatnio miałem swój pierwszy raz z togą - czyli strojem urzędowym, który każdy radca prawny jest zobowiązany przywdziać za każdym razem, jak występuje przed sądem. Aplikantem będąc nie ma obowiązku takiego stroju nosić  ba - nie wolno  w nim występować. Co więcej, wśród aplikantów krąży przesąd, że  założenie togi przed uzyskanie uprawnień (przymierzę sobie i zobaczę jak będę wyglądać ew. wrzucę focię na fejsika to będą lajki lecieć ;)) przynosi pecha.

Pierwsza przeszkoda - jak to cholerstwo nosić. Długie to to. Ani na wieszaku do samochodu włożyć - bo i tak szoruje spodem po podłodze. Futerałów żadnych specjalnych też na to nie wymyślono - przynajmniej mnie nic w temacie takowych nie wiadomo. Niewiele myśląc zrolowałem zatem togę w przyjemny wałeczek i wrzuciłem na tył samochodu. Po dojechani na miejsce, wałeczek zgrabnie zagarnąłem pod ramię i udałem się dziarsko w stronę sądu (oddalonego o jakieś 200m), wzbudzając na ulicy niejakie zainteresowanie wywołane faktem trzymania pod pachą zwoju czarnego płótna.

Tak więc moja odyseja rozpoczęła się i trafiłem pod salę rozpraw. Patrząc na zegarek stwierdziłem, że zostało mi jeszcze 20 minut czasu. Pomyślałem zatem, że trochę kretyńsko tak trzymać pod pachą togę - więc ja zarzuciłem na  plecy. Po 5 minutach stwierdziłem, że w taki upał zarzucenie na plecy grubej warstwy płótna  w nieklimatyzowanym sądzie nie było zbyt dobrym pomysłem. Jednym słowem (a właściwie pięcioma)  - zacząłem się pocić jak wieprz. Poskutkowało to racjonalnym błyskiem w moim umyśle i ściągnięciem togi. 

Aby dodać dramatyzmu za chwil kilka pojawiła się pełnomocnik drugiej strony - w osobie pani aplikant adwokackiej. Tutaj mój samczy zmysł stroszenia piór nakazał mi, przy powtórnym zakładaniu togi zachować pełny profesjonalizm bez miejsca na pomyłkę. Ale nie uprzedzajmy faktów...

Wywołano rozprawę - przyszedł czas sprawdzenia moich najbardziej pierwotnych umiejętności -  takich jak zwinność czy koordynacja ruchów. I muszę powiedzieć ... no cóż - mamuta bym nie upolował. Najpierw zaplątałem się w togę w poszukiwaniu rękawa - potem próbując zapiąć żabot (kosmiczna technologia guzika i pętelki) o mało co nie połamałem sobie palców. W każdym razie obserwując mnie z boku można było zobaczyć definicję niezręczności i zagubienia. Ale co zrobić.,..

Po tych iście gargantuicznych zmaganiach wkroczyłem na salę w pełnej glorii i chwale - trzepocząc togą niczym Batman stojący nocą na katedralnym gargulcu w Gotham. O coś takiego:

Zatem z godnością długouchego podążyłem zając moje miejsce.

Tutaj kolejny problem, ponieważ usadzając mój sad na miejscu. okazało się, że toga radośnie pląta się absolutnie wszędzie, uniemożliwiając przy tym jakikolwiek ruch odnóżami. No cóż... udało mi się jednak togę jakoś udrapować - i przyjąć względnie wygodną pozycję nie wyglądając przy tym jak jogin chory na artretyzm. Ale to nie koniec dramatu...

W pewnym momencie chciałem sporządzić notatkę - czego jednak toga wcale nie ułatwiła. Szerokie rękawy może i wyglądają dostojnie z oddali, ale niezwykle łatwo zahaczają się o wystające elementy otoczenia - np. o kant biurka/ stolika. Jedynie nadludzki refleks i lata praktyki spowodowały, że udało mi się zahaczony rękaw odplątać... zanim przesunąłem, dzięki swojej herkulesowej sile, cały stolik. Wiadomo - być jak Batman (tzn. bez rodziców i z ogromną fortuną :P).

Na koniec - wstając w pewnym momencie na sali przydepnąłem sobie dół togi - co spowodowało napięcie na linii parter togi - szczyt togi i autoprzyduszenie żabotem - no cóż ... nikt nie jest idealny.

Jednym słowem, poza pełną profesjonalizmu uwagą przywiązywaną sprawie tym razem musiałem także uważać, aby nie zamordował mnie także mój strój urzędowy... Pierwsze koty za płoty - wiem już, że nie jest lekko, zawód jest wymagający - choćby z uwagi na ubiór. 

Następnym razem już będę wiedział co i jak... Żadna toga mnie nie zaskoczy.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

rozmowy kontrolowane czyli głową w mur bicie

Czasem w życiu spotykają nas zdarzenia, które powodują, że zaczynamy wątpić w gatunek ludzki. Zaczynamy popadać w ogólny nihilizm, chcemy aby wszyscy ludzie wyginęli i aby wszystko zaczęło się od początku - bo może wtedy byłoby wszystko idealnie. Dlaczego nie zacząć jeszcze raz od pandy zamiast od ludzi ... Może pandość byłaby lepsza niż ludzkość...
Po tej preambule, czas by przejść do rzeczy.
Otóż zawód, który wykonuje powoduje, że nierzadko mam kontakt z pracownikami sądów - czytaj urzędnikami. O ile w przeważającej części urzędnicy Ci są bardzo pomocni i uprzejmi na zasadzie - ja wykonam swoją pracę, żebyś Ty mógł wykonać swoją - o tyle nieraz zdarza się trafić na zakałę urzędniczego rodu. Osobę, która stanowi niejako drzazgę na zdrowym ciele urzędniczej społeczności. Osobę, która z czystego braku dobrej woli utrudnia życie innym, a nie pokąd również sobie, ale o tym za chwilę...
Przedstawiam zatem tło dramatu:

Wysłaliśmy do jednego z sądów w południowej polsze pozew. Klientowi się śpieszyło, bo sytuacja dłużnika niepewna - może wziąć i upaść - a wierzycieli ma wielu, więc i klient może mieć problem z odzyskaniem pieniędzy.

Pozew został sprawdzony wielokrotnie, czy niczego w nim nie brakuje - w jego ramach powstała pewna wątpliwość (tak tak - prawo nie jest jasne i dlatego piszący te słowa może je pisać, gdyż nie umarł jeszcze przez to z głodu), która jednak była wątpliwością 50/50 - czyli mogliśmy zrobić albo dobrze albo źle :) - zależnie od tego jak się w danym sądzie przepisy interpretuje.

Pozew poszedł - czekamy, czekamy i nic...

Postanowiłem zatem zadzwonić do sądu z zapytaniem, co się w sprawie dzieje. Dzwonię na sekretariat wydziału, do którego pozew został złożony. W słuchawce telefonu słyszę TEN głos... Gdyby Godzilla i King Kong mieli potomstwo - to z pewnością miałoby ono taki głos. Gdyby ciężarówka wioząca cymbały uderzyłaby w fabrykę dzwonów - to właśnie tak by to brzmiało. Gdyby, ktoś stworzył ogromny talerz i równie ogromne sztućce i tymi sztućcami zaczął jeździć po tymże talerzu - to byłoby to, co usłyszałem w słuchawce.

- Słucham!!! - uderzyło mnie w twarz jak rękawica rycerska będąca wyzwaniem do pojedynku. Głos należał do osoby niemłodej - złamanej zapewne PRL-em jak i tegoż końcem. Złamaną  także faktem, że urzędnik przestał być panem życia i śmierci = mniej bombonierek - więcej pracy...

- Dzień dobry. Dzwonię z kancelarii takiej i takiej, chciałbym się dowiedzieć co się dzieje w sprawie tej i tej.

Słyszę westchnienie człowieka zmęczonego, zmęczonego bardzo.

- Braki formalne są.

Kurwa - myślę sobie. No ale co zrobić - wiadomo, że nie mogło się spieprzyć tam gdzie spieprzyć się mogło, tylko spieprzyło się tam, gdzie spieprzyć się nie powinno. Zapytam o co chodzi - to się od razu wyśle - sąd uniknie wysyłania pisma do kancelarii. My zyskamy na czasie. Podatnicy zyskają na tym, że sąd nie będzie wysyłał za ich pieniądze. Sytuacja (z angielska) win-win dla wszystkich.

- A może mi Pani powiedzieć o co chodzi? My byśmy od razu wysłali - Państwo byście nie musieli wysyłać - bla bla bla...

- Nie mogę. - uderzyło mnie jak rosyjski pocisk w malezyjski samolot (tak wiem - chamskie - ale przyznacie, że zabawne.)

Postanowiłem jednak drążyć dalej - gdyż natura obdarzyła mnie uporem osła (i takąż inteligencją :P)

-A czemu Pani nie może?

- Bo nie mam akt - tutaj zostałem porażony bezbłędną logiką - to było jak cios prawym prostym na szczękę. Zebrałem się jednak bardzo szybko - lata treningu dały o sobie znać. Zdobyłem się zatem na szczyt bezczelności - na jaki zdobyć się można wobec pracownika państwowego...

- A czy mogłaby Pani zajrzeć? Bardzo nam zależy - użyłem słowa "nam" - aby wywrzeć delikatny nacisk psychiczny o charakterze grupowym.

- Nie mogłabym. - Spróbowała drugi raz tej samej taktyki. Ja jednak, mając już uprzednio uniesioną gardę, postanowiłem iść na całość i zadać pytanie, które mogło pracownicę zmusić do wynurzeń (jako pytanie otwarte) - ale mogło się także skończyć odłożeniem słuchawki. Pytanie brzmiało...

- A dlaczego?

Zadałem i z niecierpliwością czekałem na znany odgłos trzaśnięcia słuchawką. Tym razem jednak szczęście (ale tylko w tym momencie - cała reszta to jednak obraz nieszczęścia) było po mojej stronie, bo usłyszałem westchnienie nażartego wieloryba przygotowującego się do dłuższej wypowiedzi...

-Akta są u pracownika, który ma przygotować wezwanie. To jest dwa piętra nad nami. I ja nie pójdę po te akta. Ja nie robię wyjątków dla nikogo.

Po czym dodała coś - co spowodowało, że logika została nagle napadnięta w ciemnym lesie.Pobita, zakneblowana, związana, zamknięta w ciemnej małej chatce i następnie wielokrotnie zgwałcona, przez wypowiedź Pani urzędnik. Otóż usłyszałem dodane:

- Jak Państwo chcecie - to można przyjechać przeglądać akta.

Tutaj postanowiłem odwołać się do jednej małej szarej komórki, która - wierzyłem głęboko - jest gdzieś schowana, biedna i osamotniona - w mózgoczaszce Pani urzędnik.   

- Ale wie Pani - my jesteśmy z miasta oddalonego o 70 km. A jak ktoś przyjedzie, to po te akta i tak będzie trzeba iść. Więc jak mi Pani to powie teraz, to oszczędzi nam Pani sporo zachodu i kosztów. A gwarantuje Pani, że sprawa jest dla nas na tyle poważna - że ktoś przyjedzie te akta przeglądać.

Jednak moja nadzieja, co do istnienia unikalnej szarej komórki Pani urzędnik, ostatecznie została pogrzebana, zalana cementem a na jej miejscu postawiono mauzoleum z dedykacją - "Tutaj umarła nadzieja kretyna, który wierzył, że rozsądek może zwyciężyć głupotę" - ponieważ usłyszałem:

- To przyjeżdżajcie. - na szczęście Pani urzędnik nie dodała czegoś w stylu - No i chuj no i cześć - albo jeszcze gorszego.

 Cóż było robić - pomimo telefonów jeszcze dwóch osób - które głęboko wierzyły w swe zdolności negocjacyjne - a rozbiły się o mur tak jak i piszący te słowa - trzeba było jedną osobę wysłać te 70 km.

Jak się okazało sprawa nie była poważna - gdyby powiedziano nam przez telefon o co chodzi, to dałoby się to szybko załatwić. (to o czym pisałem na początku- czyli to nieszczęsne 50/50).

Dlaczego tak się dzieje.. cóż ja nie wiem i nie jestem widać godzien posiadać taką wiedzę. Ale myślę, że nie tylko ja. Mimo wszystko Pani z sądu życzę jak najlepiej, bo nie muszę życzyć jej źle. Wielokrotnie już się przekonałem, że w tym świecie jest mniejsza albo większa równowaga (nie napiszę, że sprawiedliwość - ale właśnie, że równowaga) - i ta Pani w jakiś sposób zostanie ukarana. Może nie teraz, może nie dziś, może nie na nimbie zawodowym - ale coś tam nad nią wisi - i prędzej czy później spadnie :) czego Wam i sobie życzę :D.

A tutaj piosenka artystki młodej, której premierowej płyty jestem bardzo ciekaw...

czwartek, 31 lipca 2014

ogłoszenia prafialne

Śledzący ten blog mogli zauważyć pewną chorobę psychiczną autora pod względem częstotliwości pisania na blogu. Długo, długo nic - aż tu nagle ileś wpisów po kolei. Otóż nie jest to choroba psychiczna - autor chciał zobaczyć, jak to jest pisać dzień w dzień. Autor chętnie by kontynuował pisanie dzień w dzień - jednakże w szeroko pojętym życiu autora doszło do paru przyspieszeń (coś jak zwrotów akcji) i autor nie bardzo ma czas - a tzw. chały (nie mylić z chałwą - chociaż obydwie mają konotacje spożywcze) odwalać nie chce...

Dlatego autor ogłasza, że wraca do pisania w soboty i wtorki.  Tak jak to było dotychczas :) czyli do zobaczenia we wtorek (tak autor wie, że po drodze jest sobota - ale w sobotę nie może ;)

miasteczko dwa szczyty

Obejrzałem sobie ostatnio do obiadu (tzn. kończę oglądać  chyba jeszcze z 6 odcinków zostało) serial Davida Lyncha "Twin Peaks". Myślę, że każdy serial widział - a przynajmniej kojarzy. Piszą o nim, że jest to praszczur wszystkich nowoczesnych produkcji serialowych. Z czym wypada się zgodzić, bo to chyba pierwszy serial, w którym upchnięto tyle różnych typów seriali. Jest więc serial policyjny, kryminalny, romansidło, dreszczowiec, co nieco komedii, fantastyka. Jednym słowem cudowny chaos - który jednakże  tworzy bardzo dobrą całość. Widać, że Lynch bawił się konwencją. Smutne jest to, że serial mimo, iż uzyskał status kultowego nigdy nie został skończony. Film kinowy, który został nakręcony jako dopełnienie serialu wyjaśniał co prawda kilka wątków - ale definitywnego zamknięcia niestety nie było. Kto wie, może Lynch zdecyduje się kiedyś nakręcić zakończenie :)

Z zabawnych momentów w serialu utkwił mi w głowie następujący fragment:



Nie wiem jakim cudem aktorzy nie parsknęli śmiechem - lub też ile razy robili dubla - ja bym chyba nie zdzierżył prowadzenia poważnej rozmowy w trakcie poważnego śledztwa (nawet jeżeli to tylko odgrywanie roli) z wkraczającą w sam środek lamą.

Znalazłem jeszcze w internetach ciekawy artykuł jak wyglądają aktorzy grający w serialu obecnie (bo to jednak ponad 20 lat minęło ;) http://www.buzzfeed.com/lukelewis/twin-peaks-stars-then-now-and-before

A tutaj jest artykuł ze strony BBC o tym, co czyniło serial tak dobrym i dlaczego na trwałe zapisał się w annałach historii telewizji (rany zaraz utopię się we własnym patetyźmie - proszę niech ktoś rzuci mi brzytwę ;) http://www.bbc.com/culture/story/20140725-twin-peaks-what-made-it-so-good

Z łyżki dziegciu - pamiętam, że część ludzi odstraszały elementy fantastyki w serialu, które pojawiły się tak od połowy pierwszego sezonu. Sam pamiętam rodziców, jak nie bardzo wiedzieli o co chodzi z jakimiś białymi i czarnymi chatami. Lynch w swoim stylu trochę przekombinował z głębią serialu - i powkładał wątki "nie z tego świata" - mnie się to osobiście podobało - ale nie każdy musi lubić istoty z innych wymiarów ;)

Kawałek tytułowy z tego serialu myślę, że zna każdy, ale wstawiam - bo to zacny kawałek muzyki jest:

środa, 30 lipca 2014

przebieżka po muzyce vol 1

Przejście się po notowaniach Billbordu i UK Charts dało mi 3 fajne kawałki do polecenia:

Pierwsze to reggae fusion (cokolwiek to znaczy) z Kanady (sic!), które wdarło się z impetem na listy przebojów - do nas też pewnie niedługo zawita - ot taka piosenka w sam raz na lato



Druga z ciekawych rzeczy to miejsce drugie na alternatywnej liście UK Charts - rzecz ma rok i wydaje mi się, że obiło mi się to już o uszy - w każdym razie na swoje obecne miejsce wskoczyli niedawno więc robią kariera :D :

Ostatnia rzecz jest z bardziej rockowych - 2 miejsce na liście rockowej UK Charts - na tyle mocno grają, że w rmfie ich nie puszczą ale uszu nie ranią :)


wtorek, 29 lipca 2014

spożywcza rekurencja

Wczoraj chciałem kupić sobie suszoną żurawinę. Bo zdrowa, bo smaczna, bo dość już się wyżarłem orzechów, migdałów, dyni etc. Celem zaopatrzenia się w tenże przysmak, udałem się do sklepu sieci Tesco, który to sklep położony jest blisko mojego miejsca zamieszkania, znajdującego się w Mysłowicach, mieście położonym na śląsku, w Polsce, kraju bardzo skatowanym przez historię, która jest nauczycielką życia, jak to mawiał Cyceron, mówca rzymski z Rzymu, do którego wszystkie drogi prowadzą, a to dzisiejsza stolica Włoch, gdzie wiele zabytków jest niezniszczonych, w przeciwieństwie do stolicy polski Warszawy, która to polska była pod rozbiorami i gdzie granice rozbiorów stykały się w Trójkącie Trzech Cesarzy w Mysłowicach, gdzie jest Tesco do którego po żurawinę poszedłem (przepraszam nie mogłem się powstrzymać :P).

Błądząc między półkami wreszcie udało mi się trafić na poszukiwany towar. Z ostrożności spojrzałem na skład - ganiąc się przy tym za zbytnią zapobiegliwość, bo też i co w skład żurawiny suszonej może wchodzić, jak nie żurawina. Początkowo czytając skład stwierdziłem, że faktycznie nie było się czego bać: Skład produktu: żurawina. Potem jednak okazało się, że jest ciąg dalszy - rzec, by można że prequel do składu produktu. Otóż na opakowaniu wyglądało to mniej więcej tak - Skład produktu: żurawina, skład żurawiny: żurawina, cukier, syrop glukozowy. Ach sprytne bestie z producentów. Gdyby nie wrodzona dociekliwość i nie mniej wrodzony upór, nigdy nie dowiedziałbym się, że zjadam nie tylko żurawinę, ale także (jak w większości produktów) wsypuję w siebie kolejną łyżeczkę cukru :).

 A tak serio - wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak jedzenie reklamowane jako zdrowe, wcale zdrowe nie jest. Jak jedzenie reklamowane jako ekologiczne i droższe od produktów nie reklamowanych jako ekologiczne jest oszukane... Ech no - stara zasada, żeby nikomu nie wierzyć znajduje zastosowanie nawet przy żurawinie...

Na koniec jeden z nowszych kawałków Royksoop, którzy trzyma poziom starych kawałków Royksopp :)


poniedziałek, 28 lipca 2014

nic dwa razy się nie zdarza ?

Obejrzałem ostatnio taki, popularno-naukowy filmik:



(niestety znajomość angielskiego wymagana - napisów po polskiemu nie znalazłem).

i drugi z filmików - będący poniekąd odpowiedzią na powyższy:

Polecam sobie obejrzeć - z jednej strony można dowiedzieć się tym nad czym aktualnie pracuje się na wydziałach fizyki - jest to wytłumaczone bardzo łatwo i przystępnie. Z drugiej strony daje to dużo do myślenia nad tym, czy istnieje przeznaczenie :)

niedziela, 27 lipca 2014

perła w food tracku

Obejrzałem sobie ostatnio dwa filmy, które chciałbym polecić w ramach mojego jakże szacownego bloga.

Pierwszy to dokument p.t. "Vermeer wg Tima". Większość kojarzy Vermeera (jak nie kojarzy to wyjaśniam, że to niderlandzki malarz) z obrazu "Dziewczyna z perłą". Był zrobiony o tym obrazie, bardzo dobry film z młodziutką Scarlett Johanson. W każdym razie, jak dowiadujemy się z filmu Vermeer malował obrazy wręcz fotorealistyczne - mówi się, że "malował światłem". Tym to dziwniejsze, że po prześwietleniu okazało się, że na żadnym z jego obrazów nie ma szkiców (malarze zwykle sobie pomagali tworząc szkic i wypełniając go kolorem - u Vermeera brak na obrazach linii, które wskazywałyby, że stosował ta metodę). Wśród historyków sztuki powstało pytanie w jaki sposób Vermeer malował - część uważa, ze był geniuszem - ale pojawiły się głosy - że Vermeer stosował "technikę" w postaci odpowiednio ustawionych soczewek i luster - (w filmie jest to ciekawie pokazane jako wątpliwości czy takie postępowanie jest jeszcze sztuką czy też już nie).

To, że Vermeer mógł korzystać z ówczesnej technologii celem stworzenia swoich dzieł potwierdza  także fakt, że malarze w 17 wieku musieli najpierw odpowiednią ilość czasu terminować u innego mistrza a następnie dostawali dokument, że ów termin ukończyli i są kwalifikowanymi malarzami. Jeżeli chodzi o Vermeera nigdy nie udało się takich dokumentów odnaleźć (a wydaje się, że raczej powinny się zachować).

Drugim z głównych bohaterów filmu jest Tim Jenison. Milioner ze stanów, który jest owładnięty obsesją odkrycia w jaki sposób Vermeer malował swoje obrazy. I Tim spędza nad tym mnóstwo czasu - dokładnie mówiąc pięć lat. Na czym schodzi mu te pięć lat? Po pierwsze najpierw udaje mu się odkryć metodę, na podstawie, której malarz mógł tworzy. Następnie postanawia, nie będąc malarzem i nie mając pojęcia o malowaniu, namalować przy użyciu tejże techniki obraz Vermeera "Lekcja muzyki"... przy czym w pierwszej kolejności postanawia on zrekonstruować pokój, który namalował Vermeer łącznie z odtworzeniem jego wyposażenia. Czy mu się udało to polecam zobaczyć samemu. Dokument trwa 80 min i jest bardzo ciekawy - ogląda się go bez bólu.

Ciekawe w tym filmie jest także to, jak pasja może pochłonąć człowieka bez reszty - patrząc na Tima naprawdę zazdroszczę mu uporu i poświęcenia pięciu lat na zrobienie tego, co mu się tam w głowie umyślało...

Tutaj trailer:

Drugi z filmów to "Szef". Tutaj trailer:


 Jak zobaczyłem opis to pomyślałem sobie - ło rany kolejna amerykańska kupa, która obraża inteligencję i powoduje, że człowiek wychodzi z kina głupszy, niż do niego wszedł. Potem jednak zastanowiło mnie: po pierwsze - czemu ten film jest grany w kinach studyjnych, które zwykle bardzo dbają o dobór repertuaru, a po drugie - czemu w filmie zgodziły się wystąpić takie gwiazdy jak Dustin Hoffman, Robert Downey, Jr. (który ma tutaj epizodyczną. ale bardzo, bardzo zabawną rolę), Scarlett Johansson. Zatem stwierdziłem, że zaryzykuje 115 min. swojego życia. Co mi tam... wiadomo, że w tym czasie mógłbym robić jakieś pożyteczne rzeczy np. patrzeć się w sufit - ale pomyślałem, że jak będzie źle, to przynajmniej ostrzegę innych (taki ze mnie altruista - wynagrodzenie za mój altruizm proszę przelewać, na konto bankowe). Ale rozczarowałem się pozytywnie.

Film jest naprawdę dobry - to jeden z filmów z kategorii tzw. feel good movies. Czyli człowiek może sobie dla pocieszenia obejrzeć jak wszystko nie tak - skarbówka ściga, kot sąsiadów sra na balkon, samochód zepsuty etc. - po projekcji problemy oczywiście nie znikną, ale przynajmniej przez 2 godziny można się dobrze bawić. Obraz mimo swojej lekkości kładzie duży nacisk na analizę wpływu mediów społecznościowych na życie ludzi. Pokazuje zarówno jasne jak i ciemne strony facebooka, tweetera, smartfonów (telefony mądre tylko użytkownicy kretyni - sam mam więc to poniekąd autokrytyka). Konstatacja jest taka, że z mediami społecznościowymi jak z siekierą - można kogoś zarąbać, ale można przy jej pomocy zbudować dom.

Fabuła filmu opowiada o szefie kuchni, który przez media społecznościowe wpada w spore kłopoty. Nie chce pisać za dużo, bo fabuła jest ciekawa - dosyć przewidywalna, ale jednak ciekawa. Druga rzecz, która rzuca się w oczy (ale to już sztampowa rzecz dla tego rodzaju filmów) to pokazanie, że nie wszystko co złego rzuca na nas los, złe do końca zostaje w myśl zasady "nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło". Wiadomo, że rzeczywistość tak nie działa - ale też i ten film ma nieść pocieszenie - a nie dołować dokumentnie. Aha byłbym zapomniał. panów (i panie lubiące tą samą płeć) w filmie ucieszy obecność Sofii Vergary - która całkiem przyzwoicie tu gra - a ja miałem ją za kolejną pustą laseczkę, co gra jak wieszak i głównie popada w samozachwyt - nie widziałem jej w innych rolach, więc mam nadzieje, że to pozytywne odczucie się nie rozmyje przy najbliższej nadarzającej się okazji...

Film polecam - nie jest to arcydzieło, ale bardzo przyzwoity kawałek kina, który daje co nieco do myślenia. Może człowiek nie śmieje się, jak ZUS na widok wpływającej rzeki naszych pieniędzy - czyli do rozpuku, ale jednak parę zabawnych momentów w filmie jest i uśmiech na twarzy się pojawia. Także 115 min na seans nie uważam za stracone.

Aha... Soundtrack z filmu jest w sam raz na lato - dużo tam muzyki kubańskiej, która nadaje się pod grilla, czy tam inne atrakcje ze znajomymi, kiedy to słońce powoduje, że narzekamy na upał a nie na opady ;)




sobota, 26 lipca 2014

Se gotuje: pesto z bazylii z łosoiem

Nie żeby ten blog miał się zamienić w blog kulinarny -  swego czasu bardzo lubiłem gotować, na pewien długi okres czasu mi przeszło, ale ostatnio wróciło :)

Postanowiłem zrobić pesto z zielonej bazylii - przepis i składniki są banalne, może poza orzeszkami piniowymi, których nie dostałem nawet we wszechwyproduktowanym realu.

Tutaj jest filmik poglądowy:


Ja użyłem zamiast orzeszków piniowych - prażonych orzeszków ziemnych (ponoć lepiej dodać włoskie - chciałem spróbować z ziemnymi) - ale trzeba uważać z ich ilością - ja dodałem trochę za dużo - pesto wyszło mi gęste i musiałem dolewać oliwy. Także lepiej dodać na początek mniej a potem w trakcie blendowania, dodać następne jak pesto będzie wychodzić za wodniste.

Łosoś to mój pomysł, ale się moim zdaniem smakowo wpasował - do pesto nie dodawałem soli - więc słony łosoś dobrze kontrastował z orzechowo - czosnkowym pesto. Łososia nie potrzeba wiele (gdyby kogoś przerażała cena za wędzonego łososia - ja za porcję na dwa razy w Aldi dałem coś koło 9 zł) bo i tak w głównej mierze zapycha się człowiek makaronem.

Wyszło to tak:



Zamierzam uskuteczniać częściej - bo to proste jest (wręcz głupoodporne skoro ja dałem radę zrobić), szybkie i smaczne. Poza tym spokojnie trzyma się w lodówce przez ok. tydzień. No i można dodawać nie tylko do makaronu ale też jako sos np. do kurczaka, albo kanapek.

I na koniec kawałek co mnie ostatnio zachwycił był - na rano idealnie dodaje energii:



piątek, 25 lipca 2014

limity ale nie na złotym ekranie

Wczoraj poczułem chęć obcować ze sztuką wysoką w formie X Muzy. Chciałem obejrzeć coś głęboko zapadającego w pamięć. Czegoś z głębokim rysem charakterologicznym postaci i fabułą, która stanowi de facto filozoficzne rozważania zmuszające widza zarówno do głębokiej kontemplacji otaczającej go rzeczywistości jak i zajrzenia w głąb siebie...

I obejrzałem "Szybkich i wściekłych 6" :D

Bo odmóżdzyć też się czasem trzeba a amerykańskie superprodukcje w tym pomagają niezwykle i bardzo. "Szóstka" przy tytule wskazuje niezbicie, że poprzednie części filmu dobrze się sprzedały. Publika waliła drzwiami i oknami, finansując części następne i pozwalając dotoczyć się serii do diabelskiej szóstki. Widziałem wszystkie poprzednie części i muszę stwierdzić, że jest to zrozumiałe, bo też i produkcje te oko widza cieszą (mózg niekoniecznie). Szybkie kobiety, piękne samochody, wspaniali mężczyźni i dużo, dużo akcji. No jest wspaniale... 

Więc zasiadłem sobie celem obejrzenia filmu wyłączając logikę jak i oczekiwania dotyczące wysublimowanej fabuły (chociaż w tej części naprawdę scenarzyści starali się zrobić zrobić zwroty fabuły - raczej nie wyszło - bo film jest przewidywalny, aż do bólu - ale się starali...). Jest fajnie - głośno, kolorowo, muzyka gra. Kiedy w 2/3 filmu rozwalają czołg za pomocą zwykłych samochodów człowiek może sobie pomyśleć, że tego to już nie ma jak przebić... Otóż jest, ponieważ piętnaście minut później rozwalają samochodami ogromny wojskowy samolot transportowy... Nie wiem co będzie w siódmej części - jedyne co mi przychodzi na myśl to statki, albo budynki - w finale może jakaś płyta tektoniczna... 

Co do aktorstwa - no cóż - z pewnością nie są to aktorzy teatralni. Vin Diesel wygłaszający z kamienną twarzą umoralniające gadki u mnie powodował jedynie zażenowanie - ale też filmów takich nie ogląda się dla gry aktorskiej. Biorąc sprawę z drugiej strony - może to i dobrze, że w filmie są prezentowane jakiekolwiek wartości - przez osmozę w ferii wybuchów i pościgów samochodowych, może coś do głów przeniknie.  

Po seansie uznałem, że po raz kolejny sprawdza się złota zasada inżyniera Mamonia, że ludzie lubią to co znają. Siódma część jest nieuchronna (bez Paula Walkera - który po premierze szóstej części zginął, nomen omen - w wypadku samochodowym - a szkoda, bo może i grał jak wieszak ale darzyłem go sympatią). Ja pewnie i tak ją obejrzę... 
Bo czasem zamiast turbota w sosie kaparowym z puree z borkułów popitym białym winem, człowiek ma ochotę zjeść kebsa i zapić go colą.

Swoją drogą do filmu zrobiono całkiem fajny soundtrack (o ile ktoś lubi hip hop). Wrzucony kawałek poniżej zamierzam sobie wrzucić na listę do biegania - tekst jest motywacyjny, tak bardzo jak tylko gangsta rap motywować może :P (no sami przyznacie - patetyczne, że aż boli :P :

I never feared death or dying
I only fear never trying
I am whatever I am,
Only God can judge me, now
One shot, everything rides on tonight
Even if I've got three strikes, Ima go for it,
This moment, we own it
And I'm not to be played with
Because it can get dangerous
See these people I ride with
This moment, we own it


czwartek, 24 lipca 2014

sztuka ale nie mięsa tylko selfi

Brazylijczycy do perfekcji opanowali sambę. Rosjanie wkurwianie reszty świata. Polacy do perfekcji opanowali znajdowanie się w tragicznej sytuacji geopolitycznej. Japończycy generalnie ze wszystkiego byli wstanie zrobić sztukę - wyrabianie mieczy, układanie bukietów, łączenie drewna bez gwoździ (budowali tak  dupne budynki), składanie papieru, czy naprawianie pękniętej porcelany przy pomoc złota (efekty wizualne i estetyczne tego ostatniego są bardzo ciekawe - wpiszcie w googlach "kintsugi" to zobaczycie).W każdym razie rasa ludzka praktycznie ze wszystkiego potrafi zrobić sztukę - czy jest to pożyteczne i utylitarne czy jedynie ma sprawiać zwykłą radość).

Dzisiaj (tzn. właściwie wczoraj - bo jak to piszę to jest za 20 druga :) znalazłem taki o to filmik:

na którym to modelki - i to bardzo znane - pokazują jak zrobić sobie samej tzw. samojebkę.

Dla niewiedzących ( a jest ktoś taki?!?!?!) samojebka zwana również z angielska selfie to zdjęcie zrobione własnemu ryjowi - ewentualnie ryjowi i części tułowia. Ważne jest to, że zdjęcie robimy samemu, telefonem, z tzw. rąsi. Celem samojebki, jest zaprezentowanie własnych walorów i wzbudzenie tymiż zachwytu w innych, jak i podreperowania własnego poczucia wartości kiedy wszyscy będą achać nad tym, jacy to jesteśmy piękni i wspaniali. 

Coś jak pisanie bloga ;)

Selfie zrobiło się bardzo popularne. Robi jest sobie wielu aktorów. Generalnie granica między robieniem selfie - bo zrobię sobie jaja, a zrobieniem sobie selfie "na poważnie" jest bardzo płynna. Niby zrobię sobie selfie tak dla jaj - ale niech się tam trochę pozachwycają. No w każdym razie, widząc ten filmik spodziewałem się, że dziewczyny będą sobie robić jaja z samojebek. Ale okazuje się, że wcale nie. Podchodzą do tematu śmiertelnie poważnie - faktycznie wykazując niezwykły profesjonalizm w trzepani sweet foci.  Widać, że nie jest to dla nich pierwszyzna i niejeden aparat w telefonie zajechały, ćwicząc autofotografię.

No cóż - jakie czasy taka sztuka :)
Nie mnie komentować - wiadomo wojny wszędzie - ale bal musi trwać :)

Poniżej kawałek, co mnie się rzucił bardzo wyraziście na uszy i siedzi - głowy opuścić nie chcąc - czasem się tak trafi - że dana piosenka mogłaby być ścieżką dźwiękową do życia :) czego Wam i sobie życzę :)


środa, 23 lipca 2014

Se gotuje se: masło orzechowe.

Gdy małym brzdącem byłem, rodzicie moi, dbając o mój harmonijny i zrównoważony rozwój (a także celem zyskania trochę czasu dla siebie) sadzali mnie przed telewizorem i oglądałem zgniłe, kapitalistyczne show z hameryki tj. Ulicę Sezamkową. Była to wersja angielska - wiadomo lata 90, aczkolwiek były to odcinki podejrzewam, że z lat 80. Mimo to oglądałem z rozdziawioną japą - bo też i nie oszukujmy się -  w tamtym okresie szarzyzny, wszystko co pokazywało ten lepszy, bardziej kolorowy świat, było w cenie.

 W każdym razie (kiedyś jeszcze o dziecięcych wspomnieniach w TV napiszę, ale to temat na dłuższy wpis) nieraz w odcinak Ulicy wspominano o maśle orzechowym. Bohaterowie zajadali się kromkami chleba ubogaconym tymże przysmakiem. A nieraz nawet puszczano piosenkę taką jak poniżej wstawiam:


która już w ogóle powodowała u mnie permanentny ślinotok. W sklepach masła oczywiście nie było. Ciężko było kupić jakikolwiek krem czekoladowy, a co dopiero taki wynalazek jak masło orzechowe. Toż to drodzy Państwo tylko w hameryce :)

Dużo później jak już dużym chłopcem byłem, pojawiło się masło w sklepach i spróbować wreszcie mogłem tego przysmaku - który okazał się być tak samo smakowity, jak smakowicie wyglądał na filmach, które oglądałem.

No i dochodzimy do meritum. Ponieważ teraz jestem już całkowicie dorosłym chłopcem, to i zmieniło mi się zapatrywanie na pewne sprawy. Np. zacząłem zwracać uwagę na to co jem. W maśle orzechowym, które można kupić w sklepie znajduje się sporo cukru oraz soli (a i pewnie sporo różnych innych E). Co więcej producent chwali się zawartością 90% orzechów - zatem pozostałe 10% pewnie zatrważa. Staram się tego typu rzeczy unikać - bo też i nie są one dla organizmu konieczne - a powodują, że człowiekowi opona rośnie i się robi nie jak z amerykańskiego serialu o pięknych i bogatych.

Ale w zakresie masła orzechowego znalazłem na to panaceum. Otóż bardzo łatwo można sobie takie masło zrobić samemu (100% orzechów i chrzań się producencie ze swoimi tajemnymi 10%). Wiemy co w nim jest, co więcej wychodzi taniej - bo orzechy w kraju naszym nad wisłą tańsze są zdecydowanie, niż produkt gotowy.

Czego potrzebujemy? Otóż dwóch rzeczy: blendera z funkcją rozdrabniania (taka miseczka z ostrzami, a jak mamy kielichowy, to chyba można po prostu do kielicha) oraz ok. 300-400 g. orzechów ziemnych. Możemy albo użyć fistaszków (tylko wtedy po ich obraniu trzeba je uprażyć na patelni) - albo kupić prażone (ale nie solone) orzechy (ja użyłem raz takich z reala a raz z tesko). Teraz najtrudniejsza część - trzeba włożyć orzechy do blendera ;) i zacząć blendować... blenderować... blendzić... no w każdym razie zacząć robić to, co blender potrafi najlepiej :D. 

Trochę to potrwa i trzeba uważać, żeby blendera nie przegrzać - ale po paru minutach orzechy zaczną puszczać olej a po jeszcze paru zrobi się Wam masło orzechowe. W czasie tworzenia Waszego orzechowego opus magnum dobrze czasem otworzyć blender i zdjąć orzechy, które przylepią się do ścianek - jak będziecie  robić to zobaczycie o co cho (dzi - ale chce być młodzieżowy).  

Po zakończeniu genesis masła przekonacie się, że nie będzie ono tak gładkie jak to sklepowe - ale będzie miało 100% orzechów. Można dodać miodu albo soli (albo jednego i drugiego) w zależności do upodobań.  

W każdym razie smacznego - tylko nie zeżerać od razu wszystkiego - bo mimo, że zdrowe to kaloryczne to jest niczym smalec na kromce z masła ;)




poniedziałek, 21 lipca 2014

królowa może być tylko jedna

Jak wielu ludzi w moim wieku, (khe khe khe)którym trzeci krzyżyk radośnie wskoczył na plecy i coraz mocniej przygniata do ziemi ( tak wiem dramatyzuje - zgodnie z badaniami jestem teraz najatrakcyjniejszy i w ogóle mogę szukać matki dla mojego potomstwa) nieustającą atencją i uwielbieniem darzę zespół QUEEN. Z jednej strony jest to miłość fana muzyki, którym mam nadzieje, że nie na wyrost, się mienię. A z drugiej jest to miłość młodzieńcza, bo i na muzyce Queen się wychowałem - jak chyba wielu czytających te słowa. Któż nie widział Freddiego z odkurzaczem, przebranego za tzw. szprychę w teledysku do "I want to break free". Kto nie widział koncertu na Wembley jak dyryguje tysiącami ludzi, którzy dosłownie jedzą mu z ręki (to ten gdzie lata z w żółtej kamizelce - wrzucam go zresztą w załączeniu tego postu). No wiadomo - Queen = Legenda.

Ale czemu o tym piszę. Otóż parę chwil temu przeczytałem, że Brian "wyssam co się da do ostatniego grosika" May ogłosił, że zespół (tzn. dwóch członków, którzy w nim zostali - bo basista czyli John Deacon już dawno sobie darował - co jak dla mnie jest czynem zacnym i jedynym słusznym), wyda dotąd niepublikowane piosenki z Freddiem. Bo ponoć takie piosenki udało się gdzieś odgrzebać - trzeba je tylko odpowiednio oprawić (zapewne coś dograć i znając życie pewnie podciągnąć jakoś partie wokalne - bo skoro nie znalazły się na żadnym z albumów to znaczy, że coś było z nimi nie tak).

Ja się pytam po co? (tzn. wiem po co - po pieniądze - ale to było takie idealistyczne zapytanie).   Queen wydało sporo albumów, więc jest czego słuchać. Dla fanów niepublikowane nagrania na pewno byłyby czymś przyspieszającym bicie serca - ale opublikowane w wersji jaka się zachowała. Bardziej jako zapis procesu twórczego, niż coś przy czym można się pobawić (od tego są normalne płyty studyjne). A nie jako normalne piosenki, dokończone niejako "na siłę".

Bardzo cenię May jako muzyka - ma kolo łeb do tworzenia muzyki, jak i jest świetny gitarzystą. Ale niestety w żaden sposób nie trawię jego ciągłego łaknienia sławy i żerowania na czymś, co może i jest po części jego dzieckiem, ale już dawno powinno zostać zostawione w spokoju. Część ludzi pewnie się ze mną nie zgodzi, ale ja tak traktuje (tj. jako skok na kasę i sławę) wszystkie trasy koncertowe czy to z Paulem Rodgersem czy to Lambertem (pierwszego lubię choćby za to co robił z zespołem Free, drugiego nie znam i nie zamierzam tego stanu zmieniać).

Pociesz mnie tylko to, że na legendę Queen taki zabiegi wpłynąć nie mogą. A Freddie pewnie i tak jest  za bardzo zajęty imprezowaniem w zaświatach, żeby mieć czas na przewracanie się w grobie :)

na molu w sopocie

Ponieważ dwa ostatnie dni miałem nieco wycięte z informacyjnego życiorysu... lub też jak powiedzieliby inni - żyłem jak ludzie w epoce przed informacyjnej (czytaj: byłem szczęśliwy nie wiedząc co się na świecie dzieje) toteż dopiero dzisiaj rano dowiedziałem się, że jakiś kretyn wjechał samochodem (hondą civic - z tego co widać na zdjęcia) na molo w Sopocie. 

Wspaniałe molo w Sopocie - miejsce lansu wszelakiego, prezentacji ile kto ma, jak wygląda i jak może się sprzedać - stało się miejscem, gdzie jakiś (ponoć naćpany) kretyn urządził sobie samochodową pinatę - zakończoną z tego co widziałem skasowaniem samochodu. Poniekąd całe zdarzenie powinno przypominać wszystkim zadowolonym z życia -że jednak wszystko jest ulotne i żaden bal nie trwa wiecznie - memento mori jak to powiadają.

Poza oczywistym bez sensem tego całego zajścia zacząłem się zastanawiać - jak można być tak głupim, żeby coś takiego zrobić. Koleś, który to zrobił ponoć był z ćpany (ewentualnie leczył się psychiatrycznie - bo i takie wyjaśnienie się znalazło), ale to przecież niczego nie wyjaśnia. Tzn. choroba psychiczna ok ludzie mogą takie rzeczy robić. Ale po narkotykach? Co trzeba mieć w głowie, żeby wpaść na taki  pomysł. Że ucieknie... to przecież nie ucieknie. Że fantazja ułańska - jak chcesz mieć ułańską fantazję, to rób rzeczy, przy których zginąć możesz tylko Ty, a nie naście innych osób. Że nie złapią... no pewnie, że złapią - no jak Cię nie złapią, jak nagrało Cię ileś kamer monitoringu, mają rejestrację Twojego wspaniałego wozu ...Jedynym wytłumaczeniem jest chyba tylko to, że kretyn ów starał się wprowadzić horacjańską zasadę życia chwilą.... Tylko, że zasada ta bardziej odnosi się do tego, że jak jem fajnego kebsa po imprezie ze znajomymi, to mam się cieszyć właśnie w tym akurat momencie, tym fajnym kebsem i tym gronem znajomych. Chociaż skoro kogoś cieszy moment wjeżdżania w ludzi - to czego ja się czepiam...

Z drugiej strony - próba łapania takich rzeczy na logikę z góry wydaje się być skazana na porażkę. I chyba przy tym zostanę... 

hmmm co mówisz mazdo??? czy będziemy dzisiaj mordować??? nie dzisiaj nie będziemy rozjeżdżać ludzi w centrum mysłowic - dzisiaj pojedziemy do biedry i kupimy tuńczyka na obiad... ale jutro mazdo - tak jutro ....

Ekhm... O czym to ja ... a tak... Piosenka na koniec. Ładna całkiem elektronika z japonii - nu jazz czy jak to się nazywa...



niedziela, 20 lipca 2014

wyjazdy ostatnie

Przed kilkoma godzinami dane mi było wrócić z wyjazdu integracyjnego. Był to wyjazd będący zarazem wyjazdem ostatnim, związanym z moją edukacją. Udało mi się uzyskać - wraz ze sporą grupą mnie podobnych - tytuł zawodowy, który uprawnia nas do noszenia stroju urzędowego (popularnie nazywanego bat-strojem - Batman byłby dumny). Było to okupione długim tyraniem, mnóstwem wydanych pieniędzy i nerwami jak przy braku papieru toaletowego w toalecie. Z drugiej strony, podczas tejże mordęgi dane mi było poznać mnóstwo świetnych ludzi - wiadomo, nic tak nie łączy jak konieczność wspólnej ciężkiej pracy (każdy chińczyk z fabryk Appla by mi przytaknął). W każdym razie skoro nam się udało - to też i zgodnie z odwieczną polską tradycją postanowiliśmy nasz niewątpliwy tryumf odbyć w jakże sielskiej miejscowości Wisła. 

Wisła jest miejscem, które (co oczywiste) widziało już tysiące (jeśli nie setki tysięcy) takich imprez. Wiadomo, że w miejscu tym setki polaków w sposób kulturalny i wręcz rzekłbym intelektualny świętuje swoje sukcesy. Przy lampce wina, z rozmową o najnowszych trendach w literaturze, przy Brahmsie i Chopinie lecących w tle (IRONIA).  Ale ja nie o tym jak imprezy w Wiśle napędzają polski przemysł gorzelniczy i dają zarobić młodocianym Dj zanim nie znajdą bardziej poważnego zawodu. 

Chciałbym opisać sam wyjazd- ale w myśl zasady "Co było na wyjeździe integracyjnym zostaje na wyjeździe integracyjnym" nie będzie mi dane. Jednakże każdy kto był na jakimś wyjeździe integracyjnym ( a czy jest ktoś kto nie był ?) doskonale zapewne będzie zdawał sobie sprawę z tego, jak to wygląda. Dlaczego rano wszyscy wyglądają na tak bardzo spragnionych (i nie chodzi o pragnienie towarzystwa innych). Dlaczego są wymięci, dlaczego zastanawiają się czy mogą prowadzić samochód... Wreszcie dlaczego część patrzy się dziwnym wzrokiem na współbiesiadników- skoro jeszcze parę godzin temu obiecywano sobie dozgonny szacunek, lojalności, przeplatane zapewnieniami o niegasnących więziach przyjaźni i nie wiadomo czym jeszcze (nie wiadomo, bo z przejęcia i uniesienia było to wypowiadane głosem bełkotliwym...). O dziwnych spojrzeniach wczorajszych mistrzów parkietu nie wspominając :)

Więc co też mi zostaje do napisania... Zostaje mi do napisania tyle, że może ten wyjazd był jak wiele innych. Że może z perspektywy osoby trzeciej nie było to wydarzenie warte większej uwagi  czy specjalnie wiekopomne. Ale to był NASZ wyjazd.  I to był NASZ ostatni wyjazd. Ostatni przed tym, jak zajmiemy się  swoimi karierami "w zawodzie". Ostatni, który był napędzany świeżymi wspomnieniami tego, jak przez 3 lata trzeba było tyrać jak woły po to, żeby na taki wyjazd można było pojechać.  Pewnie będą następne, jak ten strzęp na górze pozwoli, to może nawet w równie wielkim składzie osobowy. Ale ten ostatni zawsze będzie stanowił ukoronowanie 3 bardzo ciężkich lat... I pewnie za parę lat będziemy, czekając na rozprawę z pełnomocnikiem drugiej strony - który akurat okaże się być naszym kolegą z ostatniego, wspominać jak to było na ostatnim :)

Wiem, że powiało trochę melancholią, ale z drugiej strony uważam, że raz na jakiś czas można. 

Na koniec stara piosenka Talking Heads - jakoś dobrze mi pasuje do klimatu. 



 

wtorek, 15 lipca 2014

samochody co się zmieniają

Polazłem do kina na "Transformery 4". Reżyser tegoż filmu,to niejaki Michał Zatoka (ewentualnie Michał Gniady) -z ang. zwany Michael Bay. Internety pełne są żartów z Michała - gdyż kiedy spojrzy się na filmografię tego reżysera to jedynie co widzimy to serię "dzieł" wypełnionych seriami eksplozji, wybuchów etc etc. Michał jednak swoje dzieła tworzyć może, bo też i jest producentem kasowym - bo ludzie wchodzą do kina, oglądają wybuchy i się cieszą jak nie przykładając pijany na widok monopolowego (nie zrozumcie mnie źle - sam do kina chodzę i się odmóżdżam na takich filmach). W każdym razie Michał nakręcił już filmów o robotach sztuk 3. Film nr 3 zamykał trylogię i miało być, że już dość, że już nigdy więcej i generalnie oddalcie się, bo będę gryzł.

Aleeeeeee ponieważ najprostszym sposobem na rozśmieszenie Boga jest opowiedzenie mu o swoich planach - to Michał nakręcił właśnie czwartą część o łobotach, mającą być w założeniu nową serią - która jednakże do poprzednich części nawiązuje. Zmienili się ludzcy bohaterowie (którzy nie ma się co oszukiwać, nigdy specjalnie ważni w tych filmach nie byli - jednak jest standardowo - ładna dziołszka, bohater męski, bohater zabawny), ale i tak najważniejsze są roboty zmieniające się w pojazdy - a te Michałowi wyszły, że tak powiem z młodzieżowa - cool.

Roboty te  próbują wygłaszać jakieś sentencje (mające być fabułą) zresztą tak jak i aktorzy grający w tym filmie. Niestety fabuła boli. Boli bardzo mocno. Boli tak mocno, że czasem ból ten jest bólem fizycznym. Z drugiej strony jak ktoś oczekiwał Faulknera albo Dostojewskiego - no to niestety nie ten adres. Tutaj się szczela, wybucha etc. ewentualnie obrywa się po robocim ryju. Dlatego aby można się było cieszyć z tego filmu konieczny jest ogrooooooooooooommmmny dystans. Należy wyłączyć logikę, nie analizować "fabuły", nie starać się zrozumieć motywacji bohaterów jak i nie doszukiwać się jakiejkolwiek racjonalności w ich działaniach. Nie należy roztrząsać dlaczego główny bohater szczela z miecza przez pół filmu - roztrząsanie takie prowadzić będzie jedynie do rozczarowań, egzystencjalnej pustki, popcorn przestanie smakować a świat wyda się szary...

Co prawda Michał i jego dziarski scenarzysta próbują wkładać jakieś ważkie problemy w fabułę (kontrola jednostki przez rząd i tajne rządowe akcje przeprowadzane bez wiedzy obywateli, manipulacja informacjami, problemy moralne rozwoju technologicznego kosztem innych istot - tutaj roboty - na siłę można by się doszukiwać analogii do eksperymentów na zwierzętach). Ale proszę Was - nie w takim filmie. Tutaj nie ma czasu - nawet jeżeli widzowi przez moment, chwilę krótką, uda się zamyślić nad sprawami etyki i moralności, to zaraz z zamyślenia zostanie wyrwany przez robota z mieczem jadącego na robocie- dinozaurze ziejącym ogniem.

Co do efektów specjalnych i pomysłu na nie, to Michałowi nigdy nie można było odmówić talentu. Tutaj też mu go nie brakło. Roboty walczą tak, że ło rannnnnyyy - wszystko wybucha, latają naboje, roboty się transformują - no generalnie takie cuda wianki, że głowę urywa. Oczywiście poziom nieprawdopodobieństwa jest tak wysoki, że... że.... że..... a co ja będę się rozpisywał - wiadomo - logikę należy wyłączyć. 

Film nakręcono w modnym ostatnio stylu "dla każdego coś miłego". Widz, który z komiksami i całym uniwersum nie miał za dużo wspólnego będzie zadowolony, bo nic go nie przerośnie - wszystko wytłumaczono - co, jak, kto i po co. Widz, który z komiksami miał więcej wpsólnego będzie miał radochę w zauważaniu tzw. "smaczków". 

Na pewno to nie jest film wysokich lotów. To jest po prostu kolejny letni hit kinowy, po którym idzie się na piwo. A na następny dzień człowiek nawet nie bardzo pamięta co oglądał. Po miesiącu zapominamy "fabułę". A za rok oglądamy z przyjemnością jeszcze raz w TV.

środa, 28 maja 2014

wielowątkowość rzeczywistości w stopniu fundamentalnym

Czy Herostrates zastanawiał się, co by było gdyby nie sfajczył Artemidzie świątyni? Czy Filipides zastanawiał się, co by było gdyby zatrzymał się na browca w karczmie, ewentualnie gdyby stwierdził, że on to wszystko pi**** i jedzie zarabiać do Raichu? Czy Juliusz C. pomyślał, że jakaś ta rzeka może nieco za rwąca i że właściwie tu gdzie jest też jest całkiem w porządku i nie bardzo jest sens ruszać się dalej, bo to nie wiadomo co będzie - człowiek się namęczy, naknuje a rezultat wcale nie taki pewny. Czy Ryszard - niekoniecznie z klanu - myślał, że może nie będę łaził po murach zamku, bo go ktoś strzałą zastrzeli - a to jest dosyć kłopotliwe, jak ktoś kogoś zastrzeli - bo potem jakby areał możliwości interakcji ze światem zewnętrznym mocno się zawęża. 

I wreszcie czy może Karol i Fryderyk zastanowili się, że może jednak nie ma co pisać, bo potem sporo z tego kłopotów będzie - jakieś Gułagi, jakieś związki, jakieś mało ciepłe wojny, że lepiej by się może z dziećmi pobawić, albo statek w butelce zrobić, żeby było co na kredens obok paprotki postawić. 

Otóż nie...

Człowiek jakby za dużo myślał, jakby każdą możliwość rozważał po wielokroć to nic by nie zrobił. 

Jakby każda niewiasta nad każdym konkurentem do jej cnoty się po wielokroć zastanawiała, to lata najlepsze, by jej samotnie minęły. Jakby potem na jednego konkurenta się zdecydowawszy o poprzednich (co konkurów nie wygrali) tylko rozmyślała: że może mogłam jednak z tamtym, a ten trzeci to też był całkiem, całkiem to by też i nigdy taka niewiasta szczęśliwa nie była - bo też i zawsze trawa w ogrodzie obok jest bardziej zielona. 

Ale to tylko jedna strona medalu - bo z drugiej, to brak jakiegokolwiek zastanowienia się, prowadzi często do skutków opłakanych i długo się ciągnących. Jasne, że nawet wybory tylko pod wpływem emocji podjęte da się wyprostować i jakoś to wszystko dalej się, lepiej lub gorzej, toczy, ale potem człowiek sobie zadaje proste pytanie (nierzadko po pijaku) - "K**WA co mnie wtedy na mózg padło?".

Odpowiedź jest prosta - SAMI SOBIE K**WA NA MÓZG PADLIŚMY. 

Dlatego też, przed wyborami życiowymi mniej lub bardziej ważnymi, warto zastosować metodę prostą acz skuteczną. Upoić się wyrobami alkoholowymi i w stanie tegoż upojenia pomyśleć, czy dany wybór podejmując, za dziesięć czy piętnaście lat nie zadam sobie powyższego pytania. Jeżeli odpowiedź jest twierdząca, to warto wypić jeszcze trochę - potem winę za wybór podjęty, będzie można zwalić na stan upojenia.

Czego Wam i sobie  życzę :) 

czwartek, 8 maja 2014

gromne świata przeistoczenia czyli czas nie zwalnia

Właśnie siedzę i jem kiwi. Jest to bardzo dobre kiwi. Co prawda nie tak dobre jak kawał wołowiny stekiem zwany, usmażony medium rare z masłem czosnkowym i pieczonymi ziemniakami (właśnie dostałem ślinotoku) - czyli ubóstwiany przez każdego samca zestaw tłuszcz i węglowodany - witaminy to co najwyżej witamina C w piwie. No ale wróćmy do kiwi. Więc jem kiwi. I jest to dobre kiwi - jest słodkie, soczyste. Jest takie, ponieważ zamiast zjeść je od razu po zakupie, pozwoliłem mu nieco czasu spędzić w lodówce, żeby dojrzało. Niestety... z ludźmi tak nie jest. Ludzie zamykani w lodówce nie zyskują na wartości. Nie stają się lepszymi ludźmi. Nie nabierają cech godnych naśladowania. Oj nie... ludzie zamykani w lodówkach starają się z nich wyjść, kopiąc w drzwi - po czym, nie wypuszczeni, umierają z braku tlenu. Jest to smutne.

Ale do czego zmierzam...

Otóż ze smutkiem ostatnio zauważyłem, że upływ czasu - który jest przedstawiany w szeroko pojmowanych mądrościach życiowych jako panaceum na różne ludzkie przywary i zdarzenia z zasady nie miłe, otóż wcale takim panaceum nie jest. Głupi ludzie pozostają głupi, próżni pozostają próżni. Tematy nie zamknięte definitywnie wracają jak bumerang - zwykle z jakimiś dodatkowymi atrakcjami.

Sam czas w sobie ma jedynie tą cechę, że płynie i coraz bardziej przybliża nas, do z góry przegranego sparingu z ponurym żniwiarzem. (skecz Monty Pythona z tymże jest doskonały).

W każdym razie - czas sam z siebie nic nie zmienia. Niestety, ten kto był imprezowiczem - imprezowiczem zostanie, ten kto był głupi - głupim zostanie. Oczekiwanie, że bez włożenia ogromu pracy z dodatkiem szczęścia, coś się z biegiem czasu zmieni jest, nie bójmy się tego słowa, kretynizmem. 

Żadne tam: "Czas leczy rany", żadne "Czas wszystko zmienia" - trzeba, Drodzy Państwo, napierdalać, że pot z dupy leci - żeby coś zmienić...

czwartek, 27 marca 2014

bul szit

Rany, rany jestem niepokonany - jak to kiedyś Magik zapodawał - zanim postanowił poszukać alternatywnej drogi na parter. Znowu coś piszę tu i mam, że tak powiem, reaktywację. Ciekawe na jak długo - ale nie ma co uprzedzać faktów, bo kto wie, może będę tego bloga prowadził po kres dni mych. Racząc czytających odpowiednią dawką absurdu, nonsensu, papki pop-kulturalnej, trafnych (mniej lub bardziej) obserwacji rzeczywistości itp itd. W każdym razie... 

Zginął samolot. Wziął i zginął Bojng. Parunasto-tonowy król przestworzy wziął się i rozpłynął. UFO?? Niezmierzony apetyt Ryszarda Kalisza? Brzoza o wysokości kilometra? Wielbiciel Ramadanu? Gołąb na kacu w silniku? Nikt nie wie... Ja też nie wiem... Z drugiej strony to jednak jest coś, że w świecie, w którym technika poszła na tyle daleko, że ktoś jest w stanie podejrzeć, ile listków papieru toaletowego urywam w kiblu, to jednak omnipotencja taka ma swoje granice. 

Wladymir wziął był i zajął. Wlazł z buciorami i zajął. Wszyscy się oburzyli. Ach jakie piękne oburzenie. Wspaniałe. Święte. Słowa: sankcja, ograniczenia, potępia, jest oburzające dobiegały zewsząd. I to na tyle często, że stały się swoja własną parodią. Nie ma się co oszukiwać - "Nikt nie będzie ginął za Krym" - brzmi jakby znajomo? A Władymir? Władymir ma to gdzieś. Władymir wziął co chciał. Władymir ma pozycję, która mu na to pozwala. Też jestem święcie oburzony. To skurwysyn z Władymira. Moje oburzenie kończy się jednak, w tym samym miejscu, w którym kończy się oburzenie wszystkich innych. Moje oburzenie kończy się na konieczności latania z karabinem i strzelania do ludzi :) Czy można było postraszyć Władymira armią? Oj można było. Wysłać wojsko na Ukrainę. Zabawa w cykora, pod rygorem nuklearnej pustyni :). 

Zimowe Igrzyska Olimpijskie czyli  - 750 konkurencji polegających na jeżdżeniu po śliskim - plus curling. Było przaśnie, było po rosyjsku. Zresztą udało się, bo i tak pewnie wszyscy byli pijani. 

- Igor, dałeś mi dwie lewe narty!!!!
- Nie pieprz, tylko pij!!!

I generalnie to by było na tyle, jeżeli chodzi o ostatnie miesiące. Chociaż nie, na rynku pojawił się cydr co jest wydarzenie wiekopomnym. W kraju, który jabłkami stoi i który ma większą liczbę odmian tego owocu, niż przeciętny polityk szarych komórek w mózgu, był to produkt nie osiągalny. A tutaj jest, jest dobry i jestem przez to szczęśliwy. 
 
Aaaaa i stałem się amatorem szkockiej - która kiedyś nieodmiennie kojarzyła mi się co najwyżej z wymiocinami lamy. Teraz nie mogę patrzeć, jak ktoś masakruje taki alkohol pijąc go z colą. Widać się  starzeje- czego Wam i sobie życzę. 

Na koniec piosenka ładna, do której jest teledysk taki, że nie wiem o co chodzi i jak to się ma do tekstu piosenki. Jestem jednak pewien, że reżyser wziął za swoja wizję bardzo przyzwoite pieniądze. To jak z prawem - jest dobrze jak przeciętny odbiorca, nie wie o co chodzi.