czwartek, 31 lipca 2014

ogłoszenia prafialne

Śledzący ten blog mogli zauważyć pewną chorobę psychiczną autora pod względem częstotliwości pisania na blogu. Długo, długo nic - aż tu nagle ileś wpisów po kolei. Otóż nie jest to choroba psychiczna - autor chciał zobaczyć, jak to jest pisać dzień w dzień. Autor chętnie by kontynuował pisanie dzień w dzień - jednakże w szeroko pojętym życiu autora doszło do paru przyspieszeń (coś jak zwrotów akcji) i autor nie bardzo ma czas - a tzw. chały (nie mylić z chałwą - chociaż obydwie mają konotacje spożywcze) odwalać nie chce...

Dlatego autor ogłasza, że wraca do pisania w soboty i wtorki.  Tak jak to było dotychczas :) czyli do zobaczenia we wtorek (tak autor wie, że po drodze jest sobota - ale w sobotę nie może ;)

miasteczko dwa szczyty

Obejrzałem sobie ostatnio do obiadu (tzn. kończę oglądać  chyba jeszcze z 6 odcinków zostało) serial Davida Lyncha "Twin Peaks". Myślę, że każdy serial widział - a przynajmniej kojarzy. Piszą o nim, że jest to praszczur wszystkich nowoczesnych produkcji serialowych. Z czym wypada się zgodzić, bo to chyba pierwszy serial, w którym upchnięto tyle różnych typów seriali. Jest więc serial policyjny, kryminalny, romansidło, dreszczowiec, co nieco komedii, fantastyka. Jednym słowem cudowny chaos - który jednakże  tworzy bardzo dobrą całość. Widać, że Lynch bawił się konwencją. Smutne jest to, że serial mimo, iż uzyskał status kultowego nigdy nie został skończony. Film kinowy, który został nakręcony jako dopełnienie serialu wyjaśniał co prawda kilka wątków - ale definitywnego zamknięcia niestety nie było. Kto wie, może Lynch zdecyduje się kiedyś nakręcić zakończenie :)

Z zabawnych momentów w serialu utkwił mi w głowie następujący fragment:



Nie wiem jakim cudem aktorzy nie parsknęli śmiechem - lub też ile razy robili dubla - ja bym chyba nie zdzierżył prowadzenia poważnej rozmowy w trakcie poważnego śledztwa (nawet jeżeli to tylko odgrywanie roli) z wkraczającą w sam środek lamą.

Znalazłem jeszcze w internetach ciekawy artykuł jak wyglądają aktorzy grający w serialu obecnie (bo to jednak ponad 20 lat minęło ;) http://www.buzzfeed.com/lukelewis/twin-peaks-stars-then-now-and-before

A tutaj jest artykuł ze strony BBC o tym, co czyniło serial tak dobrym i dlaczego na trwałe zapisał się w annałach historii telewizji (rany zaraz utopię się we własnym patetyźmie - proszę niech ktoś rzuci mi brzytwę ;) http://www.bbc.com/culture/story/20140725-twin-peaks-what-made-it-so-good

Z łyżki dziegciu - pamiętam, że część ludzi odstraszały elementy fantastyki w serialu, które pojawiły się tak od połowy pierwszego sezonu. Sam pamiętam rodziców, jak nie bardzo wiedzieli o co chodzi z jakimiś białymi i czarnymi chatami. Lynch w swoim stylu trochę przekombinował z głębią serialu - i powkładał wątki "nie z tego świata" - mnie się to osobiście podobało - ale nie każdy musi lubić istoty z innych wymiarów ;)

Kawałek tytułowy z tego serialu myślę, że zna każdy, ale wstawiam - bo to zacny kawałek muzyki jest:

środa, 30 lipca 2014

przebieżka po muzyce vol 1

Przejście się po notowaniach Billbordu i UK Charts dało mi 3 fajne kawałki do polecenia:

Pierwsze to reggae fusion (cokolwiek to znaczy) z Kanady (sic!), które wdarło się z impetem na listy przebojów - do nas też pewnie niedługo zawita - ot taka piosenka w sam raz na lato



Druga z ciekawych rzeczy to miejsce drugie na alternatywnej liście UK Charts - rzecz ma rok i wydaje mi się, że obiło mi się to już o uszy - w każdym razie na swoje obecne miejsce wskoczyli niedawno więc robią kariera :D :

Ostatnia rzecz jest z bardziej rockowych - 2 miejsce na liście rockowej UK Charts - na tyle mocno grają, że w rmfie ich nie puszczą ale uszu nie ranią :)


wtorek, 29 lipca 2014

spożywcza rekurencja

Wczoraj chciałem kupić sobie suszoną żurawinę. Bo zdrowa, bo smaczna, bo dość już się wyżarłem orzechów, migdałów, dyni etc. Celem zaopatrzenia się w tenże przysmak, udałem się do sklepu sieci Tesco, który to sklep położony jest blisko mojego miejsca zamieszkania, znajdującego się w Mysłowicach, mieście położonym na śląsku, w Polsce, kraju bardzo skatowanym przez historię, która jest nauczycielką życia, jak to mawiał Cyceron, mówca rzymski z Rzymu, do którego wszystkie drogi prowadzą, a to dzisiejsza stolica Włoch, gdzie wiele zabytków jest niezniszczonych, w przeciwieństwie do stolicy polski Warszawy, która to polska była pod rozbiorami i gdzie granice rozbiorów stykały się w Trójkącie Trzech Cesarzy w Mysłowicach, gdzie jest Tesco do którego po żurawinę poszedłem (przepraszam nie mogłem się powstrzymać :P).

Błądząc między półkami wreszcie udało mi się trafić na poszukiwany towar. Z ostrożności spojrzałem na skład - ganiąc się przy tym za zbytnią zapobiegliwość, bo też i co w skład żurawiny suszonej może wchodzić, jak nie żurawina. Początkowo czytając skład stwierdziłem, że faktycznie nie było się czego bać: Skład produktu: żurawina. Potem jednak okazało się, że jest ciąg dalszy - rzec, by można że prequel do składu produktu. Otóż na opakowaniu wyglądało to mniej więcej tak - Skład produktu: żurawina, skład żurawiny: żurawina, cukier, syrop glukozowy. Ach sprytne bestie z producentów. Gdyby nie wrodzona dociekliwość i nie mniej wrodzony upór, nigdy nie dowiedziałbym się, że zjadam nie tylko żurawinę, ale także (jak w większości produktów) wsypuję w siebie kolejną łyżeczkę cukru :).

 A tak serio - wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak jedzenie reklamowane jako zdrowe, wcale zdrowe nie jest. Jak jedzenie reklamowane jako ekologiczne i droższe od produktów nie reklamowanych jako ekologiczne jest oszukane... Ech no - stara zasada, żeby nikomu nie wierzyć znajduje zastosowanie nawet przy żurawinie...

Na koniec jeden z nowszych kawałków Royksoop, którzy trzyma poziom starych kawałków Royksopp :)


poniedziałek, 28 lipca 2014

nic dwa razy się nie zdarza ?

Obejrzałem ostatnio taki, popularno-naukowy filmik:



(niestety znajomość angielskiego wymagana - napisów po polskiemu nie znalazłem).

i drugi z filmików - będący poniekąd odpowiedzią na powyższy:

Polecam sobie obejrzeć - z jednej strony można dowiedzieć się tym nad czym aktualnie pracuje się na wydziałach fizyki - jest to wytłumaczone bardzo łatwo i przystępnie. Z drugiej strony daje to dużo do myślenia nad tym, czy istnieje przeznaczenie :)

niedziela, 27 lipca 2014

perła w food tracku

Obejrzałem sobie ostatnio dwa filmy, które chciałbym polecić w ramach mojego jakże szacownego bloga.

Pierwszy to dokument p.t. "Vermeer wg Tima". Większość kojarzy Vermeera (jak nie kojarzy to wyjaśniam, że to niderlandzki malarz) z obrazu "Dziewczyna z perłą". Był zrobiony o tym obrazie, bardzo dobry film z młodziutką Scarlett Johanson. W każdym razie, jak dowiadujemy się z filmu Vermeer malował obrazy wręcz fotorealistyczne - mówi się, że "malował światłem". Tym to dziwniejsze, że po prześwietleniu okazało się, że na żadnym z jego obrazów nie ma szkiców (malarze zwykle sobie pomagali tworząc szkic i wypełniając go kolorem - u Vermeera brak na obrazach linii, które wskazywałyby, że stosował ta metodę). Wśród historyków sztuki powstało pytanie w jaki sposób Vermeer malował - część uważa, ze był geniuszem - ale pojawiły się głosy - że Vermeer stosował "technikę" w postaci odpowiednio ustawionych soczewek i luster - (w filmie jest to ciekawie pokazane jako wątpliwości czy takie postępowanie jest jeszcze sztuką czy też już nie).

To, że Vermeer mógł korzystać z ówczesnej technologii celem stworzenia swoich dzieł potwierdza  także fakt, że malarze w 17 wieku musieli najpierw odpowiednią ilość czasu terminować u innego mistrza a następnie dostawali dokument, że ów termin ukończyli i są kwalifikowanymi malarzami. Jeżeli chodzi o Vermeera nigdy nie udało się takich dokumentów odnaleźć (a wydaje się, że raczej powinny się zachować).

Drugim z głównych bohaterów filmu jest Tim Jenison. Milioner ze stanów, który jest owładnięty obsesją odkrycia w jaki sposób Vermeer malował swoje obrazy. I Tim spędza nad tym mnóstwo czasu - dokładnie mówiąc pięć lat. Na czym schodzi mu te pięć lat? Po pierwsze najpierw udaje mu się odkryć metodę, na podstawie, której malarz mógł tworzy. Następnie postanawia, nie będąc malarzem i nie mając pojęcia o malowaniu, namalować przy użyciu tejże techniki obraz Vermeera "Lekcja muzyki"... przy czym w pierwszej kolejności postanawia on zrekonstruować pokój, który namalował Vermeer łącznie z odtworzeniem jego wyposażenia. Czy mu się udało to polecam zobaczyć samemu. Dokument trwa 80 min i jest bardzo ciekawy - ogląda się go bez bólu.

Ciekawe w tym filmie jest także to, jak pasja może pochłonąć człowieka bez reszty - patrząc na Tima naprawdę zazdroszczę mu uporu i poświęcenia pięciu lat na zrobienie tego, co mu się tam w głowie umyślało...

Tutaj trailer:

Drugi z filmów to "Szef". Tutaj trailer:


 Jak zobaczyłem opis to pomyślałem sobie - ło rany kolejna amerykańska kupa, która obraża inteligencję i powoduje, że człowiek wychodzi z kina głupszy, niż do niego wszedł. Potem jednak zastanowiło mnie: po pierwsze - czemu ten film jest grany w kinach studyjnych, które zwykle bardzo dbają o dobór repertuaru, a po drugie - czemu w filmie zgodziły się wystąpić takie gwiazdy jak Dustin Hoffman, Robert Downey, Jr. (który ma tutaj epizodyczną. ale bardzo, bardzo zabawną rolę), Scarlett Johansson. Zatem stwierdziłem, że zaryzykuje 115 min. swojego życia. Co mi tam... wiadomo, że w tym czasie mógłbym robić jakieś pożyteczne rzeczy np. patrzeć się w sufit - ale pomyślałem, że jak będzie źle, to przynajmniej ostrzegę innych (taki ze mnie altruista - wynagrodzenie za mój altruizm proszę przelewać, na konto bankowe). Ale rozczarowałem się pozytywnie.

Film jest naprawdę dobry - to jeden z filmów z kategorii tzw. feel good movies. Czyli człowiek może sobie dla pocieszenia obejrzeć jak wszystko nie tak - skarbówka ściga, kot sąsiadów sra na balkon, samochód zepsuty etc. - po projekcji problemy oczywiście nie znikną, ale przynajmniej przez 2 godziny można się dobrze bawić. Obraz mimo swojej lekkości kładzie duży nacisk na analizę wpływu mediów społecznościowych na życie ludzi. Pokazuje zarówno jasne jak i ciemne strony facebooka, tweetera, smartfonów (telefony mądre tylko użytkownicy kretyni - sam mam więc to poniekąd autokrytyka). Konstatacja jest taka, że z mediami społecznościowymi jak z siekierą - można kogoś zarąbać, ale można przy jej pomocy zbudować dom.

Fabuła filmu opowiada o szefie kuchni, który przez media społecznościowe wpada w spore kłopoty. Nie chce pisać za dużo, bo fabuła jest ciekawa - dosyć przewidywalna, ale jednak ciekawa. Druga rzecz, która rzuca się w oczy (ale to już sztampowa rzecz dla tego rodzaju filmów) to pokazanie, że nie wszystko co złego rzuca na nas los, złe do końca zostaje w myśl zasady "nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło". Wiadomo, że rzeczywistość tak nie działa - ale też i ten film ma nieść pocieszenie - a nie dołować dokumentnie. Aha byłbym zapomniał. panów (i panie lubiące tą samą płeć) w filmie ucieszy obecność Sofii Vergary - która całkiem przyzwoicie tu gra - a ja miałem ją za kolejną pustą laseczkę, co gra jak wieszak i głównie popada w samozachwyt - nie widziałem jej w innych rolach, więc mam nadzieje, że to pozytywne odczucie się nie rozmyje przy najbliższej nadarzającej się okazji...

Film polecam - nie jest to arcydzieło, ale bardzo przyzwoity kawałek kina, który daje co nieco do myślenia. Może człowiek nie śmieje się, jak ZUS na widok wpływającej rzeki naszych pieniędzy - czyli do rozpuku, ale jednak parę zabawnych momentów w filmie jest i uśmiech na twarzy się pojawia. Także 115 min na seans nie uważam za stracone.

Aha... Soundtrack z filmu jest w sam raz na lato - dużo tam muzyki kubańskiej, która nadaje się pod grilla, czy tam inne atrakcje ze znajomymi, kiedy to słońce powoduje, że narzekamy na upał a nie na opady ;)




sobota, 26 lipca 2014

Se gotuje: pesto z bazylii z łosoiem

Nie żeby ten blog miał się zamienić w blog kulinarny -  swego czasu bardzo lubiłem gotować, na pewien długi okres czasu mi przeszło, ale ostatnio wróciło :)

Postanowiłem zrobić pesto z zielonej bazylii - przepis i składniki są banalne, może poza orzeszkami piniowymi, których nie dostałem nawet we wszechwyproduktowanym realu.

Tutaj jest filmik poglądowy:


Ja użyłem zamiast orzeszków piniowych - prażonych orzeszków ziemnych (ponoć lepiej dodać włoskie - chciałem spróbować z ziemnymi) - ale trzeba uważać z ich ilością - ja dodałem trochę za dużo - pesto wyszło mi gęste i musiałem dolewać oliwy. Także lepiej dodać na początek mniej a potem w trakcie blendowania, dodać następne jak pesto będzie wychodzić za wodniste.

Łosoś to mój pomysł, ale się moim zdaniem smakowo wpasował - do pesto nie dodawałem soli - więc słony łosoś dobrze kontrastował z orzechowo - czosnkowym pesto. Łososia nie potrzeba wiele (gdyby kogoś przerażała cena za wędzonego łososia - ja za porcję na dwa razy w Aldi dałem coś koło 9 zł) bo i tak w głównej mierze zapycha się człowiek makaronem.

Wyszło to tak:



Zamierzam uskuteczniać częściej - bo to proste jest (wręcz głupoodporne skoro ja dałem radę zrobić), szybkie i smaczne. Poza tym spokojnie trzyma się w lodówce przez ok. tydzień. No i można dodawać nie tylko do makaronu ale też jako sos np. do kurczaka, albo kanapek.

I na koniec kawałek co mnie ostatnio zachwycił był - na rano idealnie dodaje energii:



piątek, 25 lipca 2014

limity ale nie na złotym ekranie

Wczoraj poczułem chęć obcować ze sztuką wysoką w formie X Muzy. Chciałem obejrzeć coś głęboko zapadającego w pamięć. Czegoś z głębokim rysem charakterologicznym postaci i fabułą, która stanowi de facto filozoficzne rozważania zmuszające widza zarówno do głębokiej kontemplacji otaczającej go rzeczywistości jak i zajrzenia w głąb siebie...

I obejrzałem "Szybkich i wściekłych 6" :D

Bo odmóżdzyć też się czasem trzeba a amerykańskie superprodukcje w tym pomagają niezwykle i bardzo. "Szóstka" przy tytule wskazuje niezbicie, że poprzednie części filmu dobrze się sprzedały. Publika waliła drzwiami i oknami, finansując części następne i pozwalając dotoczyć się serii do diabelskiej szóstki. Widziałem wszystkie poprzednie części i muszę stwierdzić, że jest to zrozumiałe, bo też i produkcje te oko widza cieszą (mózg niekoniecznie). Szybkie kobiety, piękne samochody, wspaniali mężczyźni i dużo, dużo akcji. No jest wspaniale... 

Więc zasiadłem sobie celem obejrzenia filmu wyłączając logikę jak i oczekiwania dotyczące wysublimowanej fabuły (chociaż w tej części naprawdę scenarzyści starali się zrobić zrobić zwroty fabuły - raczej nie wyszło - bo film jest przewidywalny, aż do bólu - ale się starali...). Jest fajnie - głośno, kolorowo, muzyka gra. Kiedy w 2/3 filmu rozwalają czołg za pomocą zwykłych samochodów człowiek może sobie pomyśleć, że tego to już nie ma jak przebić... Otóż jest, ponieważ piętnaście minut później rozwalają samochodami ogromny wojskowy samolot transportowy... Nie wiem co będzie w siódmej części - jedyne co mi przychodzi na myśl to statki, albo budynki - w finale może jakaś płyta tektoniczna... 

Co do aktorstwa - no cóż - z pewnością nie są to aktorzy teatralni. Vin Diesel wygłaszający z kamienną twarzą umoralniające gadki u mnie powodował jedynie zażenowanie - ale też filmów takich nie ogląda się dla gry aktorskiej. Biorąc sprawę z drugiej strony - może to i dobrze, że w filmie są prezentowane jakiekolwiek wartości - przez osmozę w ferii wybuchów i pościgów samochodowych, może coś do głów przeniknie.  

Po seansie uznałem, że po raz kolejny sprawdza się złota zasada inżyniera Mamonia, że ludzie lubią to co znają. Siódma część jest nieuchronna (bez Paula Walkera - który po premierze szóstej części zginął, nomen omen - w wypadku samochodowym - a szkoda, bo może i grał jak wieszak ale darzyłem go sympatią). Ja pewnie i tak ją obejrzę... 
Bo czasem zamiast turbota w sosie kaparowym z puree z borkułów popitym białym winem, człowiek ma ochotę zjeść kebsa i zapić go colą.

Swoją drogą do filmu zrobiono całkiem fajny soundtrack (o ile ktoś lubi hip hop). Wrzucony kawałek poniżej zamierzam sobie wrzucić na listę do biegania - tekst jest motywacyjny, tak bardzo jak tylko gangsta rap motywować może :P (no sami przyznacie - patetyczne, że aż boli :P :

I never feared death or dying
I only fear never trying
I am whatever I am,
Only God can judge me, now
One shot, everything rides on tonight
Even if I've got three strikes, Ima go for it,
This moment, we own it
And I'm not to be played with
Because it can get dangerous
See these people I ride with
This moment, we own it


czwartek, 24 lipca 2014

sztuka ale nie mięsa tylko selfi

Brazylijczycy do perfekcji opanowali sambę. Rosjanie wkurwianie reszty świata. Polacy do perfekcji opanowali znajdowanie się w tragicznej sytuacji geopolitycznej. Japończycy generalnie ze wszystkiego byli wstanie zrobić sztukę - wyrabianie mieczy, układanie bukietów, łączenie drewna bez gwoździ (budowali tak  dupne budynki), składanie papieru, czy naprawianie pękniętej porcelany przy pomoc złota (efekty wizualne i estetyczne tego ostatniego są bardzo ciekawe - wpiszcie w googlach "kintsugi" to zobaczycie).W każdym razie rasa ludzka praktycznie ze wszystkiego potrafi zrobić sztukę - czy jest to pożyteczne i utylitarne czy jedynie ma sprawiać zwykłą radość).

Dzisiaj (tzn. właściwie wczoraj - bo jak to piszę to jest za 20 druga :) znalazłem taki o to filmik:

na którym to modelki - i to bardzo znane - pokazują jak zrobić sobie samej tzw. samojebkę.

Dla niewiedzących ( a jest ktoś taki?!?!?!) samojebka zwana również z angielska selfie to zdjęcie zrobione własnemu ryjowi - ewentualnie ryjowi i części tułowia. Ważne jest to, że zdjęcie robimy samemu, telefonem, z tzw. rąsi. Celem samojebki, jest zaprezentowanie własnych walorów i wzbudzenie tymiż zachwytu w innych, jak i podreperowania własnego poczucia wartości kiedy wszyscy będą achać nad tym, jacy to jesteśmy piękni i wspaniali. 

Coś jak pisanie bloga ;)

Selfie zrobiło się bardzo popularne. Robi jest sobie wielu aktorów. Generalnie granica między robieniem selfie - bo zrobię sobie jaja, a zrobieniem sobie selfie "na poważnie" jest bardzo płynna. Niby zrobię sobie selfie tak dla jaj - ale niech się tam trochę pozachwycają. No w każdym razie, widząc ten filmik spodziewałem się, że dziewczyny będą sobie robić jaja z samojebek. Ale okazuje się, że wcale nie. Podchodzą do tematu śmiertelnie poważnie - faktycznie wykazując niezwykły profesjonalizm w trzepani sweet foci.  Widać, że nie jest to dla nich pierwszyzna i niejeden aparat w telefonie zajechały, ćwicząc autofotografię.

No cóż - jakie czasy taka sztuka :)
Nie mnie komentować - wiadomo wojny wszędzie - ale bal musi trwać :)

Poniżej kawałek, co mnie się rzucił bardzo wyraziście na uszy i siedzi - głowy opuścić nie chcąc - czasem się tak trafi - że dana piosenka mogłaby być ścieżką dźwiękową do życia :) czego Wam i sobie życzę :)


środa, 23 lipca 2014

Se gotuje se: masło orzechowe.

Gdy małym brzdącem byłem, rodzicie moi, dbając o mój harmonijny i zrównoważony rozwój (a także celem zyskania trochę czasu dla siebie) sadzali mnie przed telewizorem i oglądałem zgniłe, kapitalistyczne show z hameryki tj. Ulicę Sezamkową. Była to wersja angielska - wiadomo lata 90, aczkolwiek były to odcinki podejrzewam, że z lat 80. Mimo to oglądałem z rozdziawioną japą - bo też i nie oszukujmy się -  w tamtym okresie szarzyzny, wszystko co pokazywało ten lepszy, bardziej kolorowy świat, było w cenie.

 W każdym razie (kiedyś jeszcze o dziecięcych wspomnieniach w TV napiszę, ale to temat na dłuższy wpis) nieraz w odcinak Ulicy wspominano o maśle orzechowym. Bohaterowie zajadali się kromkami chleba ubogaconym tymże przysmakiem. A nieraz nawet puszczano piosenkę taką jak poniżej wstawiam:


która już w ogóle powodowała u mnie permanentny ślinotok. W sklepach masła oczywiście nie było. Ciężko było kupić jakikolwiek krem czekoladowy, a co dopiero taki wynalazek jak masło orzechowe. Toż to drodzy Państwo tylko w hameryce :)

Dużo później jak już dużym chłopcem byłem, pojawiło się masło w sklepach i spróbować wreszcie mogłem tego przysmaku - który okazał się być tak samo smakowity, jak smakowicie wyglądał na filmach, które oglądałem.

No i dochodzimy do meritum. Ponieważ teraz jestem już całkowicie dorosłym chłopcem, to i zmieniło mi się zapatrywanie na pewne sprawy. Np. zacząłem zwracać uwagę na to co jem. W maśle orzechowym, które można kupić w sklepie znajduje się sporo cukru oraz soli (a i pewnie sporo różnych innych E). Co więcej producent chwali się zawartością 90% orzechów - zatem pozostałe 10% pewnie zatrważa. Staram się tego typu rzeczy unikać - bo też i nie są one dla organizmu konieczne - a powodują, że człowiekowi opona rośnie i się robi nie jak z amerykańskiego serialu o pięknych i bogatych.

Ale w zakresie masła orzechowego znalazłem na to panaceum. Otóż bardzo łatwo można sobie takie masło zrobić samemu (100% orzechów i chrzań się producencie ze swoimi tajemnymi 10%). Wiemy co w nim jest, co więcej wychodzi taniej - bo orzechy w kraju naszym nad wisłą tańsze są zdecydowanie, niż produkt gotowy.

Czego potrzebujemy? Otóż dwóch rzeczy: blendera z funkcją rozdrabniania (taka miseczka z ostrzami, a jak mamy kielichowy, to chyba można po prostu do kielicha) oraz ok. 300-400 g. orzechów ziemnych. Możemy albo użyć fistaszków (tylko wtedy po ich obraniu trzeba je uprażyć na patelni) - albo kupić prażone (ale nie solone) orzechy (ja użyłem raz takich z reala a raz z tesko). Teraz najtrudniejsza część - trzeba włożyć orzechy do blendera ;) i zacząć blendować... blenderować... blendzić... no w każdym razie zacząć robić to, co blender potrafi najlepiej :D. 

Trochę to potrwa i trzeba uważać, żeby blendera nie przegrzać - ale po paru minutach orzechy zaczną puszczać olej a po jeszcze paru zrobi się Wam masło orzechowe. W czasie tworzenia Waszego orzechowego opus magnum dobrze czasem otworzyć blender i zdjąć orzechy, które przylepią się do ścianek - jak będziecie  robić to zobaczycie o co cho (dzi - ale chce być młodzieżowy).  

Po zakończeniu genesis masła przekonacie się, że nie będzie ono tak gładkie jak to sklepowe - ale będzie miało 100% orzechów. Można dodać miodu albo soli (albo jednego i drugiego) w zależności do upodobań.  

W każdym razie smacznego - tylko nie zeżerać od razu wszystkiego - bo mimo, że zdrowe to kaloryczne to jest niczym smalec na kromce z masła ;)




poniedziałek, 21 lipca 2014

królowa może być tylko jedna

Jak wielu ludzi w moim wieku, (khe khe khe)którym trzeci krzyżyk radośnie wskoczył na plecy i coraz mocniej przygniata do ziemi ( tak wiem dramatyzuje - zgodnie z badaniami jestem teraz najatrakcyjniejszy i w ogóle mogę szukać matki dla mojego potomstwa) nieustającą atencją i uwielbieniem darzę zespół QUEEN. Z jednej strony jest to miłość fana muzyki, którym mam nadzieje, że nie na wyrost, się mienię. A z drugiej jest to miłość młodzieńcza, bo i na muzyce Queen się wychowałem - jak chyba wielu czytających te słowa. Któż nie widział Freddiego z odkurzaczem, przebranego za tzw. szprychę w teledysku do "I want to break free". Kto nie widział koncertu na Wembley jak dyryguje tysiącami ludzi, którzy dosłownie jedzą mu z ręki (to ten gdzie lata z w żółtej kamizelce - wrzucam go zresztą w załączeniu tego postu). No wiadomo - Queen = Legenda.

Ale czemu o tym piszę. Otóż parę chwil temu przeczytałem, że Brian "wyssam co się da do ostatniego grosika" May ogłosił, że zespół (tzn. dwóch członków, którzy w nim zostali - bo basista czyli John Deacon już dawno sobie darował - co jak dla mnie jest czynem zacnym i jedynym słusznym), wyda dotąd niepublikowane piosenki z Freddiem. Bo ponoć takie piosenki udało się gdzieś odgrzebać - trzeba je tylko odpowiednio oprawić (zapewne coś dograć i znając życie pewnie podciągnąć jakoś partie wokalne - bo skoro nie znalazły się na żadnym z albumów to znaczy, że coś było z nimi nie tak).

Ja się pytam po co? (tzn. wiem po co - po pieniądze - ale to było takie idealistyczne zapytanie).   Queen wydało sporo albumów, więc jest czego słuchać. Dla fanów niepublikowane nagrania na pewno byłyby czymś przyspieszającym bicie serca - ale opublikowane w wersji jaka się zachowała. Bardziej jako zapis procesu twórczego, niż coś przy czym można się pobawić (od tego są normalne płyty studyjne). A nie jako normalne piosenki, dokończone niejako "na siłę".

Bardzo cenię May jako muzyka - ma kolo łeb do tworzenia muzyki, jak i jest świetny gitarzystą. Ale niestety w żaden sposób nie trawię jego ciągłego łaknienia sławy i żerowania na czymś, co może i jest po części jego dzieckiem, ale już dawno powinno zostać zostawione w spokoju. Część ludzi pewnie się ze mną nie zgodzi, ale ja tak traktuje (tj. jako skok na kasę i sławę) wszystkie trasy koncertowe czy to z Paulem Rodgersem czy to Lambertem (pierwszego lubię choćby za to co robił z zespołem Free, drugiego nie znam i nie zamierzam tego stanu zmieniać).

Pociesz mnie tylko to, że na legendę Queen taki zabiegi wpłynąć nie mogą. A Freddie pewnie i tak jest  za bardzo zajęty imprezowaniem w zaświatach, żeby mieć czas na przewracanie się w grobie :)

na molu w sopocie

Ponieważ dwa ostatnie dni miałem nieco wycięte z informacyjnego życiorysu... lub też jak powiedzieliby inni - żyłem jak ludzie w epoce przed informacyjnej (czytaj: byłem szczęśliwy nie wiedząc co się na świecie dzieje) toteż dopiero dzisiaj rano dowiedziałem się, że jakiś kretyn wjechał samochodem (hondą civic - z tego co widać na zdjęcia) na molo w Sopocie. 

Wspaniałe molo w Sopocie - miejsce lansu wszelakiego, prezentacji ile kto ma, jak wygląda i jak może się sprzedać - stało się miejscem, gdzie jakiś (ponoć naćpany) kretyn urządził sobie samochodową pinatę - zakończoną z tego co widziałem skasowaniem samochodu. Poniekąd całe zdarzenie powinno przypominać wszystkim zadowolonym z życia -że jednak wszystko jest ulotne i żaden bal nie trwa wiecznie - memento mori jak to powiadają.

Poza oczywistym bez sensem tego całego zajścia zacząłem się zastanawiać - jak można być tak głupim, żeby coś takiego zrobić. Koleś, który to zrobił ponoć był z ćpany (ewentualnie leczył się psychiatrycznie - bo i takie wyjaśnienie się znalazło), ale to przecież niczego nie wyjaśnia. Tzn. choroba psychiczna ok ludzie mogą takie rzeczy robić. Ale po narkotykach? Co trzeba mieć w głowie, żeby wpaść na taki  pomysł. Że ucieknie... to przecież nie ucieknie. Że fantazja ułańska - jak chcesz mieć ułańską fantazję, to rób rzeczy, przy których zginąć możesz tylko Ty, a nie naście innych osób. Że nie złapią... no pewnie, że złapią - no jak Cię nie złapią, jak nagrało Cię ileś kamer monitoringu, mają rejestrację Twojego wspaniałego wozu ...Jedynym wytłumaczeniem jest chyba tylko to, że kretyn ów starał się wprowadzić horacjańską zasadę życia chwilą.... Tylko, że zasada ta bardziej odnosi się do tego, że jak jem fajnego kebsa po imprezie ze znajomymi, to mam się cieszyć właśnie w tym akurat momencie, tym fajnym kebsem i tym gronem znajomych. Chociaż skoro kogoś cieszy moment wjeżdżania w ludzi - to czego ja się czepiam...

Z drugiej strony - próba łapania takich rzeczy na logikę z góry wydaje się być skazana na porażkę. I chyba przy tym zostanę... 

hmmm co mówisz mazdo??? czy będziemy dzisiaj mordować??? nie dzisiaj nie będziemy rozjeżdżać ludzi w centrum mysłowic - dzisiaj pojedziemy do biedry i kupimy tuńczyka na obiad... ale jutro mazdo - tak jutro ....

Ekhm... O czym to ja ... a tak... Piosenka na koniec. Ładna całkiem elektronika z japonii - nu jazz czy jak to się nazywa...



niedziela, 20 lipca 2014

wyjazdy ostatnie

Przed kilkoma godzinami dane mi było wrócić z wyjazdu integracyjnego. Był to wyjazd będący zarazem wyjazdem ostatnim, związanym z moją edukacją. Udało mi się uzyskać - wraz ze sporą grupą mnie podobnych - tytuł zawodowy, który uprawnia nas do noszenia stroju urzędowego (popularnie nazywanego bat-strojem - Batman byłby dumny). Było to okupione długim tyraniem, mnóstwem wydanych pieniędzy i nerwami jak przy braku papieru toaletowego w toalecie. Z drugiej strony, podczas tejże mordęgi dane mi było poznać mnóstwo świetnych ludzi - wiadomo, nic tak nie łączy jak konieczność wspólnej ciężkiej pracy (każdy chińczyk z fabryk Appla by mi przytaknął). W każdym razie skoro nam się udało - to też i zgodnie z odwieczną polską tradycją postanowiliśmy nasz niewątpliwy tryumf odbyć w jakże sielskiej miejscowości Wisła. 

Wisła jest miejscem, które (co oczywiste) widziało już tysiące (jeśli nie setki tysięcy) takich imprez. Wiadomo, że w miejscu tym setki polaków w sposób kulturalny i wręcz rzekłbym intelektualny świętuje swoje sukcesy. Przy lampce wina, z rozmową o najnowszych trendach w literaturze, przy Brahmsie i Chopinie lecących w tle (IRONIA).  Ale ja nie o tym jak imprezy w Wiśle napędzają polski przemysł gorzelniczy i dają zarobić młodocianym Dj zanim nie znajdą bardziej poważnego zawodu. 

Chciałbym opisać sam wyjazd- ale w myśl zasady "Co było na wyjeździe integracyjnym zostaje na wyjeździe integracyjnym" nie będzie mi dane. Jednakże każdy kto był na jakimś wyjeździe integracyjnym ( a czy jest ktoś kto nie był ?) doskonale zapewne będzie zdawał sobie sprawę z tego, jak to wygląda. Dlaczego rano wszyscy wyglądają na tak bardzo spragnionych (i nie chodzi o pragnienie towarzystwa innych). Dlaczego są wymięci, dlaczego zastanawiają się czy mogą prowadzić samochód... Wreszcie dlaczego część patrzy się dziwnym wzrokiem na współbiesiadników- skoro jeszcze parę godzin temu obiecywano sobie dozgonny szacunek, lojalności, przeplatane zapewnieniami o niegasnących więziach przyjaźni i nie wiadomo czym jeszcze (nie wiadomo, bo z przejęcia i uniesienia było to wypowiadane głosem bełkotliwym...). O dziwnych spojrzeniach wczorajszych mistrzów parkietu nie wspominając :)

Więc co też mi zostaje do napisania... Zostaje mi do napisania tyle, że może ten wyjazd był jak wiele innych. Że może z perspektywy osoby trzeciej nie było to wydarzenie warte większej uwagi  czy specjalnie wiekopomne. Ale to był NASZ wyjazd.  I to był NASZ ostatni wyjazd. Ostatni przed tym, jak zajmiemy się  swoimi karierami "w zawodzie". Ostatni, który był napędzany świeżymi wspomnieniami tego, jak przez 3 lata trzeba było tyrać jak woły po to, żeby na taki wyjazd można było pojechać.  Pewnie będą następne, jak ten strzęp na górze pozwoli, to może nawet w równie wielkim składzie osobowy. Ale ten ostatni zawsze będzie stanowił ukoronowanie 3 bardzo ciężkich lat... I pewnie za parę lat będziemy, czekając na rozprawę z pełnomocnikiem drugiej strony - który akurat okaże się być naszym kolegą z ostatniego, wspominać jak to było na ostatnim :)

Wiem, że powiało trochę melancholią, ale z drugiej strony uważam, że raz na jakiś czas można. 

Na koniec stara piosenka Talking Heads - jakoś dobrze mi pasuje do klimatu. 



 

wtorek, 15 lipca 2014

samochody co się zmieniają

Polazłem do kina na "Transformery 4". Reżyser tegoż filmu,to niejaki Michał Zatoka (ewentualnie Michał Gniady) -z ang. zwany Michael Bay. Internety pełne są żartów z Michała - gdyż kiedy spojrzy się na filmografię tego reżysera to jedynie co widzimy to serię "dzieł" wypełnionych seriami eksplozji, wybuchów etc etc. Michał jednak swoje dzieła tworzyć może, bo też i jest producentem kasowym - bo ludzie wchodzą do kina, oglądają wybuchy i się cieszą jak nie przykładając pijany na widok monopolowego (nie zrozumcie mnie źle - sam do kina chodzę i się odmóżdżam na takich filmach). W każdym razie Michał nakręcił już filmów o robotach sztuk 3. Film nr 3 zamykał trylogię i miało być, że już dość, że już nigdy więcej i generalnie oddalcie się, bo będę gryzł.

Aleeeeeee ponieważ najprostszym sposobem na rozśmieszenie Boga jest opowiedzenie mu o swoich planach - to Michał nakręcił właśnie czwartą część o łobotach, mającą być w założeniu nową serią - która jednakże do poprzednich części nawiązuje. Zmienili się ludzcy bohaterowie (którzy nie ma się co oszukiwać, nigdy specjalnie ważni w tych filmach nie byli - jednak jest standardowo - ładna dziołszka, bohater męski, bohater zabawny), ale i tak najważniejsze są roboty zmieniające się w pojazdy - a te Michałowi wyszły, że tak powiem z młodzieżowa - cool.

Roboty te  próbują wygłaszać jakieś sentencje (mające być fabułą) zresztą tak jak i aktorzy grający w tym filmie. Niestety fabuła boli. Boli bardzo mocno. Boli tak mocno, że czasem ból ten jest bólem fizycznym. Z drugiej strony jak ktoś oczekiwał Faulknera albo Dostojewskiego - no to niestety nie ten adres. Tutaj się szczela, wybucha etc. ewentualnie obrywa się po robocim ryju. Dlatego aby można się było cieszyć z tego filmu konieczny jest ogrooooooooooooommmmny dystans. Należy wyłączyć logikę, nie analizować "fabuły", nie starać się zrozumieć motywacji bohaterów jak i nie doszukiwać się jakiejkolwiek racjonalności w ich działaniach. Nie należy roztrząsać dlaczego główny bohater szczela z miecza przez pół filmu - roztrząsanie takie prowadzić będzie jedynie do rozczarowań, egzystencjalnej pustki, popcorn przestanie smakować a świat wyda się szary...

Co prawda Michał i jego dziarski scenarzysta próbują wkładać jakieś ważkie problemy w fabułę (kontrola jednostki przez rząd i tajne rządowe akcje przeprowadzane bez wiedzy obywateli, manipulacja informacjami, problemy moralne rozwoju technologicznego kosztem innych istot - tutaj roboty - na siłę można by się doszukiwać analogii do eksperymentów na zwierzętach). Ale proszę Was - nie w takim filmie. Tutaj nie ma czasu - nawet jeżeli widzowi przez moment, chwilę krótką, uda się zamyślić nad sprawami etyki i moralności, to zaraz z zamyślenia zostanie wyrwany przez robota z mieczem jadącego na robocie- dinozaurze ziejącym ogniem.

Co do efektów specjalnych i pomysłu na nie, to Michałowi nigdy nie można było odmówić talentu. Tutaj też mu go nie brakło. Roboty walczą tak, że ło rannnnnyyy - wszystko wybucha, latają naboje, roboty się transformują - no generalnie takie cuda wianki, że głowę urywa. Oczywiście poziom nieprawdopodobieństwa jest tak wysoki, że... że.... że..... a co ja będę się rozpisywał - wiadomo - logikę należy wyłączyć. 

Film nakręcono w modnym ostatnio stylu "dla każdego coś miłego". Widz, który z komiksami i całym uniwersum nie miał za dużo wspólnego będzie zadowolony, bo nic go nie przerośnie - wszystko wytłumaczono - co, jak, kto i po co. Widz, który z komiksami miał więcej wpsólnego będzie miał radochę w zauważaniu tzw. "smaczków". 

Na pewno to nie jest film wysokich lotów. To jest po prostu kolejny letni hit kinowy, po którym idzie się na piwo. A na następny dzień człowiek nawet nie bardzo pamięta co oglądał. Po miesiącu zapominamy "fabułę". A za rok oglądamy z przyjemnością jeszcze raz w TV.