niedziela, 28 kwietnia 2013

cotygodniowy wywrót wątroby - czyli kryzys energetyczny w państwie duńskim

No także tego - po męsku, na twardo przechodzę do rzeczy:

5. Strażnicy miejscy z miasta G. - będąc ostatnio w mieście G. i śpiesząc się okrutnie, aby stawiać czoła rzeczywistości zawodowej popełniłem byłem grzech niewybaczalny złamania zasad ruchu drogowego. Otóż zaparkowałem ponoć na kopercie. Ponoć, gdyż koperty nie widziałem - tzn. niby tam były jakieś bazgroły na bruku, ale bardziej wyglądały na malunek 3 latka wykonany za pomocą kredek świecowych, niż na wyraźną, dumną i świadomą własnej wartości, pełnoprawną kopertę. Zmylił mnie również fakt, że na tej samej "ponoć kopercie" stało zarówno za mną jak i przede mną jeszcze z 5 innych pojazdów. No w każdym razie śpiesząc się okrutnie stwierdziłem, że skoro WSZYSCY stoją to i ja postoję - no bo skoro WSZYSCY........Ale nie uprzedzajmy faktów.

 Tak też, po upłynięciu czasu potrzebnego na konsumpcję pól litra cieczy powstałej z silnego przetworzenia ziemniaków, powróciłem po mój rydwan wspaniały. Zbliżając się do mego cudownego środka lokomocji zobaczyłem, że coś tkwi za wycieraczką. Przez krótką chwilę łudziłem się jeszcze, że może to jakaś pospolita reklama, że może to list miłosny od cichej wielbicielki, albo zaproszenie na sesję z uzbeckim uzdrowicielem korzystającym ze zmielonych wielbłądzich jąder, kumysu a także dzwonu w kształcie waginy zachodniosyberyjskiego piżmoszczura pospolitego. Z racji tego, że zwykle nie miewam złudzeń ("Żadnych złudzeń, panowie!" bardzo wbiło mi się w pamięć jako zasada życiowa) tak też i tutaj, głęboko w środku, wiedziałem co mnie czeka. I też nie pomyliłem się....... Za wycieraczką tkwiło stwierdzenie faktu oczywistego, że złamałem przepisy drogowe. Karta wskazywała, że służbą miejską, która w tym wypadku zadziałała byli obrońcy prawa i sprawiedliwości, mściciele drobnych wykroczeń, urbanistyczne Cerbery - strażnicy miejscy. Oczywiście nie muszę wspominać, że z gardła mojego po przeczytaniu kartki wyrwało się radosne "KURWA". Przez chwilę nawet chciałem powiedzieć "Ojejku" - ale cham i prostak jednak jest we mnie za silny :D

Informacja na kartce wskazywała, ku mojemu niezadowoleniu, że będę musiał się udać do siedziby straży miejskiej, aby całą sytuacje wyjaśnić. Gdzie przez wyjaśnienie rozumiem uszczuplenie moich środków finansowych.... Tutaj jednak los zaczął być po mojej stronie, co było dla mnie dziwne, ponieważ zwykle nie ma tego w zwyczaju. Najpierw pojawili się, niczym ninja, wspomniani strażnicy miejscy. Co więcej, dzięki użyciu przez autora całego posiadanego wdzięku osobistego, elokwencji, inteligencji, erudycji oraz zdolności oratorskich, a także błagalnego wyrazu twarzy - skończyło się na upomnieniu :) 

4. Pies vs. człowiek - ostatnio zdarza mi się biegać. Czynność tą męczącą i wymagającą wysiłku, natchnienia oraz silnej woli wykonuję zwykle w godzinach wieczornych tj. między 20 a 22. Jest to czas, kiedy na ulicach panuje względna pustka - gdyż ruch dzienny zakończył się już dawno, a ruch osobników nocnych jeszcze się nie zaczął. Warunki takie sprzyjają uprawianiu tego najtańszego ze sportów. Jednakże ulice nie są zupełnie puste....... Na ulicach pojawiają się bowiem ludzie ze swymi najlepszymi przyjaciółmi. Przyjaciele Ci w godzinach tych zwykle dają upust swoim czynnościom fizjologicznym. Ale ja nie o tym..... 

Otóż, biegnąc minut np. 40 mam pewność, że zostanę porządnie obszczekany przynajmniej parę razy. Nie wiem skąd w psiej rasie taka nienawiść do spokojnych osobników (takich jak ja) poruszających się trochę szybciej, niż przystaje zdrowemu na umyśle człowiekowi. Spokojne skądinąd jamniki, na widok biegacza zamieniają się w wypadkową Johnnego Rambo i Antoniego Macierewicza po okazaniu witek brzozowych. Niegroźnie wyglądający pies ras wielu zmieszanych w jedno, popularnie zwany kundlem, szczeka z nienawiścią godną jedynie osoby, której w publicznej  toalecie zabrakło papieru toaletowego.... Nie wiem skąd to się bierze ... ale fakt jest faktem - odwieczna wojna biegacza i psa trwa w najlepsze....

3. Lewandowski strzelił dużo goli - fajne to nawet było - jakkolwiek piłka nożna nie leży w sferze moich zainteresowań, to jednak przyznać trzeba, że jest to wyczyn tyle bramek tak utytułowanemu klubowi strzelić. O tej jakże radosnej wieści, krzepiącej serca wielu rodaków pragnących jakiegokolwiek sukcesu, kogokolwiek w zakresie piłki kopanej głośno było przez dni parę. A właściwie powiedzieć można, że jeszcze do końca nie ucichło. No cóż, nadzieje po czymś takim są jak zwykle wielkie- że utrzyma formę, że będzie fajny, że reprezentacje naszą w piłkę kopaną pociągnie już teraz ku glorii i chwale...... A ja jak zwykle sceptycyzm i niedowierzanie :) bo będzie miało być dobrze a wyjdzie jak zwykle - maksyma ta jak nic znajduje od przeszło 20 lat zastosowanie do starań o sukces naszych piłkokopów....

2. Kretynizm - otóż znalazłem taki to artykuł o TUTAJ - w światowej ojczyźnie okropnego żarcia, czyli Wlk Brytanii z sieci supermarketów wycofuje się paczki orzeszków ponieważ nie mają ostrzeżenia o tym, że produkt zawiera orzeszki. Tutaj, zdrowo myślący człowiek, może zacząć sobie zadawać pytanie: Dokąd to kurwa wszystko zmierza? Jaki jest sens tego wszystkiego? Informacja taka jak wskazana powyżej, jednoznacznie wskazuje, że w ogóle i zupełnie nie wiadomo - ale kierunek nie jest zbyt dobry. Ja właściwie nawet nie wiem jak mam to skomentować..... Serio..... Czego bym nie napisał to będzie za mało.... Jakichkolwiek przekleństw i obelg - także takich wieloprzymiotnikowych - bym użył, to będą one całkowicie i zupełnie niewystarczające..... Dlatego moim protestem przeciwko debilizmowi będzie zupełne i całkowite milczenie ......

1. Ale przynajmniej pogoda jest przyzwoita - na majówkę też ma być :) ale to POLSKA ..... więc równie dobrze może padać deszcz z gradem :D

I na zakończenie piosenka o wydźwięku nijakim, ale mi się podoba i jest ogólnie fajna i może kogoś zaciekawić  :



 


wtorek, 23 kwietnia 2013

buk - ale nie że drzewo tylko koślawo fonetyczny zapis książki po hamgielsku

Dzisiaj, tak właśnie dzisiaj, otóż dzisiaj.... nie nie dzisiaj ujawnię najbardziej mroczne sekrety Polskiego Związku Działkowego (Heniek nie czaj się tak za mną z tym szpadlem!!!! - widzę Cię w odbiciu monitora). Także nie dzisiaj będzie koniec świata. Oraz nie dzisiaj zostaną ujawnione wszystkie największe tajemnice ludzkości, łącznie z tym jak kończy się Moda na sukces...... Tego dzisiaj nie będzie. Otóż dzisiaj jest Światowy Dzień Książki (oraz Praw Autorskich ale o tym ććććććććććć). 

Fakt ten natechnął mie....... natchnewoł mie......hmmm zainspirował mnie, do napisania dzisiejszego posta. Ponieważ lubię sobie wypić...... wróć. Ponieważ lubię sobie poczytać, stwierdziłem, że napiszę coś o książkach. Tylko nie bardzo mam pomysł co, bo też i jak wygląda książka każdy widzi - okrągła, błyszcząca, z rowkami, w kwadratowym pudełku, ......kurde znowu nie wziąłem leków......

Tak serio to właściwie odkąd pamiętam to czytam. Nie wiem skąd wzięło się to zacięcie do książek - może to jakiś uraz psychiczny (agresja Kaczora Donalda, marazm Goofiego), a może to jakaś choroba (teraz wszystko się diagnozuje jako schorzenie, więc może na to też jest jakieś określenie medyczne). No w każdym razie codziennie staram się przynajmniej te kilka stron książki lub jakiegoś czasopisma przeczytać. W okresie studiów książki stanowiły główny wydatek z mojego skromnego studenckiego budżetu, efekt tego taki, że nakupiłem ich tyle, że do tej pory nie zdołałem ich wszystkich przeczytać (syndrom tak zwany to jeszcze wezmę to, bo jest za 5 zł). Piętrzy się to to teraz w biblioteczce i patrzy z wyrzutem. A miszmasz jest straszny, bo to od literatury strasznieokropnieskomplikowaniej do literatury mniej skomplikowanej, ale tak samo wartej przeczytania......

Ale czy czytanie w dzisiejszych czasach ma wogóle sens? Tak się nad tym zastanawiając, bez żadnego snobizmu i wpojonych w szkole nauk (że poszerzają słownictwo, że poprawiają umiejętność sprawnego wyrażania myśli, że wpływają na umiejętność zarówno logicznego jak i abstrakcyjnego myślenia, no i że dają zwykle dosyć konkretną wiedzę - ale czy przydatną w czasach google - pewnie większe mędrce od autora będą się o to spierać) muszę ze smutkiem skonstatować, że właściwie wszystko mi jedno jaka jest odpowiedź na to pytanie :D  

Bo też czytanie książek jest swego rodzaju nałogiem. 

Witamy na spotkaniu AC (Anonimowych Czytaczy). Może niech każdy przedstawi się i pokrótce przedstawi swoją historię.

-Dzień dobry jestem Heniek. Byłem normalnym kolesiem, lubiłem sobie wypić, posłuchać RMF-u, lubiłem alufelgi i fajną niunię a także wczasy z darmowym żarciem. I potem trafiłem w złe towarzystwo. Na jedną z imprez kolega przyniósł takie dziwne zbiory kartek. I mi je pokazał. Te kartki były tak dziwnie pozszywane. I ja nie wiedziałem co to jest, ale mi powiedzieli, że to są książki. Wtedy jeszcze je nie bardzo znałem. Ale z ciekawości otworzyłem i zacząłem czytać. Na początku było trochę dziwnie. Ale zacząłem się zagłębiać. To było o jakimś takim dziwnym kocie Behemocie  i jakieś lasce Małgorzacie i tam był jeszcze jakiś Mistrzu. No generalnie zanim się zorientowałem to skończyłem. Ale tam było tego więcej <pochlipuje>... tych książek...... i ja już nie mogłem się potem powstrzymać <zaczynają mu się trząść ręce>. Potem zapisałem się do biblioteki to już był koszmar - wpadłem na całego...... Teraz jestem prawie czysty od trzech lat - nieraz poczytam jakąś nowelkę, krótkie opowiadanie - ale naprawdę żadnych dłuższych fabuł - skończyłem z tym....

Oczywiście całkowicie niezasadne jest ocenianie kogoś przez pryzmat tego czy czyta, co czyta i ile czyta. Bo też i czytanie ma dawać przyjemność, a nie być czynnością wymuszoną przez jakieś normy, którym ktoś stara się sprostać. Znam masę inteligentnych osób, z którymi można bardzo dobrze porozmawiać a które nie czytają bo nie mają na to czasu, albo zwyczajnie je to nudzi. Na szczęście żyjemy w demokracji i panuje w miarę przyzwoita wolność, gdzie każdy może robić to co mu się żywnie podoba. Dlatego też i piszę to całkiem serio, nie przepadam za osobami, które czytając snobują się na 13 apostoła tudzież zbawcę ludzkości. Droga Koleżanko drogi Kolego - to że czytasz w żaden sposób nie czyni Cię lepszym od innych.... to że czytasz nie powoduje, że stajesz się jakimś nadczłowiekiem, który może patrzeć na innych z góry. To że czytasz dodaje Ci kolejną płaszczyznę do rozmowy z innymi ludźmi którzy czytają, ale w żaden sposób nie wynosi Cię ponad tych, którym z książkami nie po drodze. I nie zapominaj o tym, bo wyjdziesz na buca :)

Tym samym chciałem zakończyć, tego dzisiejszego posta wstawiając kawałek całkiem zacny, gdzie tytułów książek znamienitych parę pada :)


niedziela, 21 kwietnia 2013

wszystkie ciekawostki tego tygodnia

Aby, jak to mawiają nie przedłużać, postanowiłem, że zacznę bez żadnych dłuższych wstępniaków. Bo też i wiadomo, że wstępniaki co do zasady zabierają czas czytającemu, a na dobrą sprawę nie ma w nich nic ciekawego - zupełnie jak w lodówce jak się do niej zagląda po raz 80 w ciągu godziny. A wiadomo, że ja bardzo szanuję JW czytelników i nie chciałbym, aby czytali cokolwiek co jest pozbawione jakiegoś tam sensu lub, nie daj Boże, jest sensu pozbawione wogóle. No bo i po co czytelnik miałby się zmagać z taką materią wstępniaka - no przecież to urąga wszelkim regulaminom, instrukcjom, przepisom, okólnikom, zarządzeniom etc. Tak więc dobrze, że dzisiaj wpadłem na to, aby wstępniak pominąć ;)

5. Chodniki - w ramach mojej legendarnej i opisywanej już walki ze zbyt dużo ilością mnie postanowiłem zintensyfikować działania (czytaj: dopierdolić sobie jeszcze bardziej) i wróciłem do biegania. Nie biegałem przez czas dosyć długi, co było spowodowane wieloma czynnikami np. lenistwem albo lenistwem tudzież lenistwem oraz (przepraszam za słownictwo) KURWA ZIMĄ. 

Tak też odgrzebałem moje buty do biegania, które patrzyły na mnie wzrokiem tęsknym i czułym z jednej, ale grożącym cierpieniem i zmęczeniem z drugiej strony. Cóż było robić..... założyłem buty, zapuściłem muzykę i pobiegłem przed siebie w ciemne zaułki i bezdroża miasta stołecznego Mysłowice, gdzie znajduje się obecnie moja tajna kwatera (fak już nie jest tajna). Tak biegnąc.... i biegnąc...i biegnąc..... z niepokojem zauważyłem, że powierzchnia po której biegnę, nie wydaje się być doskonale jednolita. Co więcej, wydaje się że użycie w stosunku do tej powierzchni określenia jednolita jest bardzo dużym nadużyciem - coś jak powiedzenie że Kwaśniewski jest abstynentem, albo że mam sprawnie działających polityków. No cóż - nie da się tego dużej ukrywać i muszę to powiedzieć wprost - na chodnikach są dziury, masa dziur, masa nierówności - tak tak wiem zdaje sobie sprawę, że jest to informacja szokująca, ale niestety taka jest prawda.... 

I o ile poruszanie się chodem spokojnym, po tych chodnikach jest możliwe a nawet konieczne, tak bieganie po tychże chodnikach jest wyzwaniem wymagającym skoordynowania wszystkich zmysłów. Bo też i jeden nieuważny krok spowoduje zerwanie ścięgien, kontuzje, L4, niemożność pójścia na imprezę, armagedon i generalnie zniszczenie.

Dlatego chciałem zaapelować do wszystkich samorządowców: Śpieszmy dbać o chodniki, śpieszmy dbać o biegających - tak szybko się wykruszają :D

4. Boston - znane do tej pory nielicznym miłośnikom herbaty i klimatów celtyckich miasto Boston znalazło się w centrum zainteresowania przez parę debili, którzy postanowili co nieco wybuchnąć tu i ówdzie. Jeden z debili znajduje się już w krainie wiecznych łowów - jest szansa granicząca z pewnością, że znalazł się tam w charakterze bizona... drugi natomiast miał więcej szczęścia (a może nie) i odzyskuje przytomność. Panowie śledczy zapewne wezmą się za niego dosyć ostro w niedługim czasie... ale ja nie o tym. Ciągle mnie fascynuje co popycha ludzi do konstruowania bomb i wysadzania ich wśród innych ludzi. Generalnie nie miałbym problemu z przywaleniem w ryj komuś kto mnie atakuje (i nawet mniej więcej wiem jak to zrobić) i rozumiem, że są ideologie, poglądy, przekonania... że są ludzie, którzy swoje przekonania chcą szerzyć. Ale zabijanie przedstawicieli swojego gatunku..... no  panowie......i panie......

Toż to nawet zwierzęta mają lepsze powody do zabijania (żryć!!!!!!!)  niż zabijanie żeby wykazać, który z kolesiów znajdujących się w niebiesiach jest lepsiejszy, a który mniej lepsiejszy.  

3. Storm Thorgerson - dla wyjaśnienia w pkt. 3 nie chodzi o żaden nowy model rakiety stworzony przez szwedzką zbrojeniówkę :) otóż Pan Storm był osobą, która zaprojektowała baaaardzo dużo okładek do płyt wielu baaaaardzo znanych zespołów (choćby Led Zeppelin czy Black Sabbath, AC/DC, 10cc, Audioslave - żeby wymienić tylko parę z brzegu). Wiadomo, że teraz nikt już nie słucha płyt w całości - zwykle kończy się na ściągniętych paru singlach tudzież jakiś kawałek danego zespołu podesłany tam przez kogoś mniej lub bardziej znajomego. Ale jest jedna okładka, którą powinien znać chyba każdy, a którą to Storm zaprojektował. Jest to otóż moi drodzy okładka do Dark side of the moon - Pink Floyd. Ten promień światła rozszczepiany przez pryzmat zna chyba każdy. Jest to swego rodzaju klasyk popkultury wykorzystywany i przytaczany aż do znudzenia w setkach filmów, zdjęć, reklam, grafik etc. Nawet nie będę wstawiał - jak ktoś nie zna to niech wrzuci w wujka google tytuł płyty - gwarantuje że natychmiast po uzyskaniu wyników sobie przypomni o co mi chodzi. No w każdym razie Pan Storm już nic więcej nie zaprojektuje, gdyż w tym tygodniu przeniósł się był na łono Abrahama i pewnie tam już projektuje okładki dla skrzydlatych szarpidrutów z zespołu "Pan, Jezus i DŚ".

2. Pogoda - wiadomo jak to w naszym kraju raz śnieg i zaspy raz ciepełko, że serce rośnie. Co też tu dużo pisać - prawdopodobnie szykuje się nam teraz tornado złożone ze świń, niewypełnionych deklaracji podatkowych, dziury budżetowej oraz Edyty Geppert. Nie wiem jak wy - ja idę po parasol, bo to jest zbyt piękne żeby było prawdziwe :)

1. Normalność - byłem w piątek u znajomych, którzy niedawno temu związali się małżeńskimi więzami niczym Houdini łańcuchami. Teraz zrobili sobie bardzo ładne mieszkanie. I generalnie w tym oceanie nienormalności jaki panuje na około przez parę godzin można się było znaleźć na wysepce normalności - bez szarpania się z jakimi debilizmami dnia codziennego i innym paranojami. Czyli da się ? Da się ! :)

Walnę Floydów bo też i o nich dzisiaj było - trza się uczyć latać drodzy Państwo :)

 

 

wtorek, 16 kwietnia 2013

foto szop i nie że zakupy tylko zwierze

Każdy to kiedyś przeżywał. Co więcej, trauma ta powtarza się z pewną (różną) częstotliwością. Otóż, nie stopniując dalej napięcia, tylko waląc prosto z mostu jak Gołota twarzą w pięść Salety - każdy był zmuszony zrobić sobie zdjęcie do dokumentów. Czy to prawo jazdy, czy to dowód osobisty czy to paszport, czy to Karta Młodego Anarchisty lub Karta Członka AA - prędzej czy później ten moment przychodzi, kiedy to  należy się udać do fotografa i utrwalić własną facjatę. Nie wiem jak u Jaśnie Wielmożnych Czytających, ale autor tego tekstu nie ma niestety szczęścia do zdjęć dokumentowych.

Patrząc na moje najwcześniejsze zdjęcia ujrzeć można słodkiego blondynka z niebieskimi oczami. Jednakże blondynek ów, ma ryj tak doskonały, że wygląda jak z planu hodowlanego III Rzeszy. Jakby specjaliści od rasy nordyckiej w hitlerowskich Niemczech co najmniej od paru pokoleń dobierali starannie przodków owego blondynka (tak tak dziadek w Wehrmahcie a prapraprapradziadek naparzał z axa z czarnym krzyżem na plecach w bitwie pod miejscowością na G.) tak aby uzyskać żywą reklamę Hitlerjugend. 

Generalnie powyższe to jeszcze nic. Bycie chodzącym folksdojczem nie było takie złe. Gdyż ponieważ potem nastąpił okres, kiedy to opiekowała się mną babcia, co spowodowało, że blondynka zrobiło się objętościowo więcej (chcesz poncusia? nie chcesz? to masz cztery!!!!). Zdecydowanie więcej. Aby opisać zdjęcia z tamtego okresu, nie potrzeba nawet jakoś specjalnie się wysilać czy też konstruować wyszukanych metafor - ot wystarczająca jest jedna - młodociany Jerzy Urban. 

Na szczęście okres te nie trwał długo i z czerwonego tramwaju wysiadłem na przystanku liceum. Jakoś tak się złożyło, że wzięło i mnie wyciągnęło wzrostowo do góry co spowodowało , że nadmiar masy się rozłożył. Okres liceum to tak naprawdę okres długich włosów i okres po długich włosach.

 Okres długich włosów, był okresem krótkim ale jednocześnie mocno dramatycznym (rodzice ścigający i wysyłający do fryzjera i młody gniewny, który robił wszystko by fryzjera uniknąć i muszę przyznać, że dopiął swego). Z tego dramatycznego okresu jakoś nie zachowały się żadne zdjęcia do dokumentów - chyba ich nawet nie było, bo też poza legitymacją szkolną, jakie to dokumenty są potrzebne 16 latkowi.  

Ciekawszy jest okres po długich włosach. Na zdjęciach z tego okresu widać, że niby już dorosły ale jeszcze nie do końca. Włos bujny (chociaż nieskromnie powiem, że do tej pory przerzedził się tylko lekko) spojrzenie dzikie, jak tylko dzikie może być spojrzenie spłoszonej kapibary, czoło podniesione wysoko, bo też i jeszcze schorzenia żadne od ślęczenia w pozycji siedzącej nad tomiszczami się nie pojawiły. No generalnie widać, że wkracza w dorosłość z impetem niczym samolot w brzozę (tak wiem jestem chujem).

Szalony okres studiów przemilczę. ............

I potem nastąpił moment wydania dyplomu. I zrobiłem sobie też zdjęcie. W Katowicach. W Centrum. Ale nie powiem, które to studio - nie chce odbierać nikomu tej przyjemności. Otóż, muszę powiedzieć, że w moim dyplomie mam NAJGORSZE ZDJĘCIE JAKIE KIEDYKOLWIEK MI ZROBIONO. Gdyby kiedykolwiek nasz kraj wspaniały mieli zaatakować niedouczeni terroryści-samobójcy wyrzuceni z Tamilskich Tygrysów to właśnie, w swoich fałszywych dokumentach, mieliby takie zdjęcie. Gdyby kiedykolwiek Anna Grodzka wstrzyknęła sobie za dużo botoxu to jej zdjęcie byłoby jak moje. Gdyby Zygmunt Chajzer zatruł się oparami proszków do prania to zdjęcie z jego obdukcji byłoby identyczne. Na obronę tego zdjęcia nie mam nic do powiedzenia - było to pewne dno, które musiałem osiągnąć, aby się od niego odbić (tak tak to było któreś dno z kolei ale nie ma co sobie wyliczać). 

I tutaj, na zakończenie, mogę powiedzieć jedno - znalazłem studio fotograficzne w Mysłowicach, które zrobiło ze mnie człowieka. Pani fotograf kazała mi przyjąć na krzesełku pozycję całkowicie niezgodną z powszechnie przyjętymi prawami fizyki.  Doprowadziła również na skraj wytrzymałości odcinek szyjny mojego kręgosłupa, każąc mi wygiąć brodę w kierunku zupełnie niezgodnym z resztą położenia mojej głowy -ale efekt.....efekt był dobry :D Żadnych jednorożców srających tęczą, żadnych troskliwych misiów naparzających efektami świetlnymi z brzuszków - ot przyzwoite zdjęcie. Tyle i aż tyle :)

Na zakończenie piosenka zupełnie nie związana z tekstem, ale co tam - ja ją lubię :D


sobota, 13 kwietnia 2013

przegląd po olsztyński

W tym tygodniu żywot mój marny zdominowała rzecz jedna - zawodowy wyjazd do Olsztyna. Niby w moim papuzim zawodzie to norma, że jeździ się to tu to tam ,celem uczestniczenia w rozprawach, by jako egida zeusowa, bronić racji klienta - denerwując się, podnosząc głos, perorując, przekonując, wywodząc etc. Aczkolwiek wyjazdy na drugi koniec kraju nie pojawiają się, aż tak znowu często. I w związku z tymi szalonymi 48 godzinami parę przemyśleń:

5. PKP TLK - o polskich kolejach napisano już morze ścieku. I nawet jeżeli wynika to z ojczystego naszego malkontenctwa to jednak nie da się ukryć, że część tego ścieku ma strukturę zwartą i bardzo bardzo (nie wiem czy to odpowiednie określenie) - zasadną. Ale, jak to mawiał kat na widok skazańca w sali tortur, przejdźmy do meritum.

Otóż, dzięki wspaniałomyślności pracodawcy, mogłem skorzystać z dobrodziejstwa klasy pierwszej linii TLK. Nie powiem, że  spodziewałem się Orient Expressu z ręcznie rzeźbionymi meblami, lokajami we frakach i francuską porcelaną, bo też będąc osobą mocno stojąca na ziemi nawet mi przez myśl nie przeszło, że mogłoby być aż tak pięknie. Nie prosiłem o dużo. Właściwie to prosiłem o jedno.... Miałem taką malutką nadzieję, że w przedziale będą .........werble..... więcej werbli...... GNIAZDKA. 

Tak, tak... moja perwersyjna fanaberia nie zahaczała o nie wiem.... jakieś tam ryby fugu (taka rybka, która jedzą japończycy - zawiera w sobie truciznę i jak się ją źle przyrządzi to można kojfnąć - taka rosyjska ruletka w wykonaniu żółtych braci) na łożu z trufli z sosem szafranowym (żeby było w miarę strawnie cenowo :P). Ja chciałem jedynie stałego dostępu do tak fikuśnego wynalazku jakim jest energia elektryczna. Niestety..... tutaj (nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni) czekało mnie rozczarowanie. Konduktor zagadnięty przez moją skromną osobę, zrobił minę jakbym pytał co najmniej o to, czemu ściany wagonu nie są wyłożone hebanem, po czym wypowiedział słowa popularne w okresie PRL-u "Nie ma".  W moim umyśle zakiełkowało jednak małe ziarenko nadziei, że może jednak..... że może się uda..... zapytałem więc "A na korytarzu?". Replika mogła być jednak i w tym przypadku tylko jedna - druzgocąco-miażdżąca - "Nie ma". Cóż było robić. Laptopa nie wyciągnę, bo też i bateria się rozładuje za momentów parę. Tym samym uczciwa praca została mi uniemożliwiona przez siłę wyższą. Pozostało jedynie słodkie lenistwo z muzyką w uszach i książką ("Wampir salonowiec" ś.p. Z. Kałużyńskiego - polecam, bo Zigi ciekawe rzeczy o kinie napisał). 

Więc czymże się ta moja pierwsza klasa różniła od drugiej. Otóż było mniej ludzi i nogi można było wyprostować, bo było więcej miejsca. Jak na taką różnicę pomiędzy klasami patrzy przybysz zza zachodnich naszych granic? (akurat jeden siedział w przedziale i czytał sobie coś po francusku więc i wysnuwam, że to amator żabich udek i winniczka był).... nie wiem.... wstyd było zapytać.....

4. Olsztyn - perła północy zwana też przez niektórych miastem wojewódzkim. Po uroczej, 8 godzinnej podróży, udało mi się dotrzeć do tej wspaniałej miejscowości. Miasto niczego sobie, niska zabudowa, ładne kamienice. Może trochę brudno, ale to po zimie (ta po zimie - mhm.....) standard w polskich miastach. 

Godzina była już wieczorna (zaczyna się jak kryminał noir... ja wiem ja rozumiem) więc też i o drogę nie bardzo było kogo zapytać. Jedyne szczęście to to, że nawigacja w telefonie funkcjonowała sprawnie i też jakoś doprowadziła mnie do hotelu. W Hotelu również tak jakoś pustawo i smutnawo. No ale nic to - posiliwszy się w hotelowej restauracji (obsługiwany przez kulejącego kelnera starej daty - co to zagadnął i skąd i dlaczego i po co) skierowałem się na spoczynek. 

I jak zwykle się nie wyspałem . Nie wiem dlaczego taka moja natura, ale ilekroć nocuje w hotelu mam problemy z wyspaniem się. Może to nadmiar luksusu tak przeraża zdziczałego zawiercianina. Może to zbyt miękkie łóżka i wyszukana bielizna pościelowa. Może to w końcu jakaś wewnętrzna groza, że znalazłem się w hotelu gdzie ludzie są porywani i torturowani odcinkami Złotopolskich z armeńską ścieżką dźwiękową, oraz koncertem Misia Wiśniewskiego w duecie z Edzią Górnika, którzy wykonują przeboje wczesnego Andrzeja Piasecznego. I cóż z tego, że nieraz zdarzało mi się spać na podłodze, na siedząco, w samochodzie lub w namiocie rozłożonym na jakiś głazach okropnych. Tam się wysypiałem - w hotelu nie potrafię.

3. Sąd w Olsztynie - Sąd Rejonowy w Olsztynie ma siedzibę tymczasową. Siedziba tymczasowa Sądu Rejonowego w Olsztynie znajduje się w budynku jakiejś prywatnej szkoły wyższej. To był pierwszy raz kiedy widziałem, że salę sądową urządzono w pokoiku o rozmiarach średnio rozrośniętej drewutni. Aby świadkowie byli wstanie dojść do sędziego (wiem powinno być sądu ale nie czepiajmy się szczegółów) i złożyć dokumenty tożsamości, konieczne było abyśmy ja i pełnomocnik drugiej strony wykonali manewr taktyczny. Manewr ów polegał na przysunięciu biurek, za którymi siedzieliśmy, maksymalnie blisko naszych klatek piersiowych, tak aby utworzył się wąski przesmyk (coś jak pomiędzy Scyllą i Charybdą - kto wiedział co to Scylla i Charybda od razu  bez patrzenia do googla ma głębokiego rispekta :) przejścia do rzeczonego sędziego. 

Rozprawa do lekkich i krótkich nie należała. Tutaj jednak zabawne było patrzeć, co też pełnomocnik (również aplikant) drugiej strony robi, w czasie kiedy Wasz uniżony sługa wylewał z siebie siódme poty, starając się wyciągnąć ze świadków, powołanych w sprawie, potrzebne mu informacje. Otóż osoba ta rysowała sobie na papierze KROPKI. Robiła to niezwykle zapamiętale i wytrwale. Tak, że w niedługim czasie kartka papieru, która temu procederowi została poddana, była w całości zakropkowana. Nie wiem czemu to miało służyć, jakkolwiek podejrzewam zapewne, żem poprostu za głupi, aby zrozumieć czemu zamiast słuchać wypowiedzi świadków, tudzież pytań moich i je potem sprytnie zbijać, aplikant pokrywał kartkę równymi liniami kropek. W każdym razie po świadkach radośnie nieco pokłóciliśmy się przed sądem o rzeczy ze sprawą związane jak i ze sprawą niezwiązane zupełnie, w myśl zasady że skoro druga strona coś podnosi to zawsze warto dla zasady to zakwestionować (było kiedyś takie talk show "Warto rozmawiać" w wykonaniu prawników zostałoby to wykrzywione do "Warto się kłócić"). 

Po wyjściu z rozprawy autor niniejszego tekstu niezrażony poprzednimi nieprzyjemnościami na sali (może dlatego że był ich sprawcą) na bezczelnego zaproponował aplikantowi drugiej strony, że da się podwieźć do hotelu i ów podwóz, co dziwne, otrzymał :) 

2. Ludzie wchodzący do pierwszej klasy, którzy nie planowali jechać pierwszą klasą -

Wchodzi. Rozgląda się. Wyraz samouradowania, że znalazł wolne miejsca. Siada. Siedzi.... Siedzi..... Siedzi..... Mości sobie miejsce. Widać, że rozkosz spływa na całe jestestwo jegomości, dzięki możliwości wtopienia pośladków w ściorany welur. Po chwili widać na twarzy, że samouradowanie oddaje miejsca skomplikowanym procesom myślowym. Pewien niepokój, można by powiedzieć, że wręcz strach na twarzy. Strach jagnięcia, które wie, że do ośrodka wypoczynkowego tuż obok jego stodoły, zjeżdża się wyjazd integracyjny, który będzie chciał mięsa z grilla. Tutaj pada pytanie, będące wynikiem (niejako wręcz ujściem) potwornego wysiłku intelektualnego jakiemu został przed chwilą poddany jego umysł: "To nie jest druga klasa, prawda?". Przeczące ruchy głowy współpasażerów wraz z nieśmiało pojawiającym się gdzieniegdzie "Niestety nie". "Tak myślałem....." Smutny..... z rezygnacją....... wstaje, zabiera bagaż i udaje się w kierunku huraganów rzeczywistości kolejowej, aby poszukać gdzieś tam swojego miejsca .... wolnego miejsca z weluru w drugiej klasie.....

1. Wszyscy, którzy doczytali, aż do tego miejsca - wyrazy głębokiego szacunku i przyjaźni za dotarcie, aż tutaj .... ja sam nie wiem czy dałbym radę :D

No w każdym razie pamiętajcie, że choćby nie wiem jak źle było to słońce jutro wyjdzie. Może będzie padać na miejsce po Waszym skradzionym samochodzie, może będzie padać na Was jak macie kaca, może będzie padać na kwietniowe zaspy - no w każdym razie napewno będzie lepiej :)

wtorek, 9 kwietnia 2013

poczuj się dobrze film

Dzisiejszy wpis chciałbym zacząć od początku. Jest to rozwiązanie dziwne i raczej niespotykane. Zwykle przecież zaczyna się od środka. Popularne jest też zaczynanie od końca, czyli od dupy strony. Jeszcze bardziej popularne jest niezaczynanie w ogóle lub też kończenie zanim się na dobre zaczęło. Dlatego też zacznę od początku.

U naszych dalekich pobratymców z chroniczną nadwagą z państw zjednoczonych w ameryce, dla których istniejmy i tak jako zbiorowość określana jako tzw. JUROP (oficjalnie zasłyszane ostatnio od poznanego hamerykanina) powstał, w świętym lesie, pewien gatunek filmów. Filmy te nazywane są z angielska (bo taka jak na razie mowa w tym kraju dominuje, ale jest parę nacji które pracuje usilnie żeby to zmienić) feel-good movies. W naszej ojczystej mowie, pobrzmiewającej szumem husarskich skrzydeł, brak jest jednak odpowiedniego tłumaczenia, gdyż nasz przemysł filmów popularnych (czyli nie że sztuka pełnym ryjem tylko coś, żeby się po tej kolacji z ukochaną nie porzygać z uwznioślenia) opiera się na produkcjach o zacięciu martylorogiczno-cierpiętniczym, bądź też o głupie produkcje komedio-podobne. Ewentualnie o średnio udane próby zrobienia czegoś innego, aczkolwiek wydaje się że w tych innych próbach tak naprawdę nikt nie wiedział co chce zrobić.

Dlatego też tłumacząc wprost wyszłoby chyba, że najbliżej i najlepiej nazwać TO TO filmami dobrego samopoczucia. 

Po cóż się takie filmy kręci? Otóż po to, żeby w znoju i gnoju dnia codziennego zobaczyć coś, co ma uwypuklić, że jednak jakieś tam promyczki słońca się pojawiają. Może niewiele, ale zawsze.....

I tu chciałem przedstawić, pokrótce moją listę osobistą 3 filmów, które lubię i które do omawianej kategorii należą (przynajmniej tak mi się wydaje):

3. "Pasja" a więc w filmie tym Rzymianie...... dobra żartowałem :)

będą dwa filmy:

"Garden State" (ktoś mądry przetłumaczył to na Powrót do Garden State - niech będzie ale to dołożenie Powrót naprawdę było, moim skromnym zdaniem, zbędne). Film jest o powrocie do domu, osobnika pewnego, który zrobił "kariera" w świecie bo pojawił się w jednej dobrze rozpoznawalnej produkcji po czym jego kariera utknęła. Osobnik ów wraca do domu na pogrzeb  matki. Jak się później dowiadujemy jest także, począwszy od wieku lat 9, na prochach stabilizujących (czytaj: minimalizujących) odczuwane emocje. Cóż można robić powróciwszy do domu po długiej nieobecności? Ano imprezuje się z kumplami. No i w historii musi pojawić się kobieta (tutaj w osobie postaci zagranej świetnie przez Natalie Portman). Wszystko oczywiście, zgodnie z zasadą gatunku, zmierza do szczęśliwego finału. Humor w fabule nie jest taki, żeby boki zrywać ale jednak nastrój poprawia (przynajmniej mnie) skutecznie. Ale cóż ja się będę pocił skoro jeden obraz mówi za tysiąc słów. Poniżej trailer:



Drugi filmem jest "Lost in translation" (przetłumaczone już z większą weną na "Między słowami"). Film, który albo się uwielbia albo ma się go kompletnie gdzieś (czyli nie że nienawiść, ale chyba odczuwa się jeszcze gorsze uczucie obojętności). Ja w każdym razie film ten lubię niezmiernie. Po pierwsze, gdyż akcja umieszczona jest w Japonii, do której zamierzam prędzej czy później pojechać i jak konto pozwoli to mam nadzieje, że więcej niż raz. Po drugie, gra tam jeden z moich ulubionych aktorów tj. Bill Murray, którego kreacja podstarzałego aktora po latach świetności kręcącego reklamówki w Tokio, jest doskonała. Po trzecie - za fabułę i klimat, które może i wloką się leniwie ale jak człowiek się wczuje to jednak nawet nie zauważy jak mu ten czas projekcji minął. A o czym jest sam film? Można powiedzieć, że to standardowa historia miłosna tylko że pokazana w krzywym zwierciadle. Bo też i głównych bohaterów dzieli wszystko, począwszy od wieku i bagażu doświadczeń, a skończywszy na pozycji społecznej. I coś co byłoby pewnie niezłym materiałem na głupawa komedię romantyczną tutaj zamienia się w portret dwojga ludzi, którzy są na życiowych zakrętach. Ale nie że przez jakieś tragedie, traumy i piekła. Ot po prostu - jak to w życiu bywa przychodzi moment kiedy człowiek sobie uświadamia, że nie wie gdzie jest. I ten zakręt życiowy dwójkę ludzi zbliża, ale bez żadnego taniego romansidła - film jest naprawdę bardzo subtelny (rany skąd ja znam to słowo :D). Zakończenie jest słodko-gorzkie, ale oczywiście nie walnę spoilera... W każdym razie polecam zarówno film jak i ścieżkę dźwiękową do niego, której ja słucham bardzo często bo i zacna muzyka została do filmu wybrana.


Tym też kończę moje grafomaństwo w dniu dzisiejszym :) na koniec kawałek z OST z Garden State który także zacnym jest i go polecam :)


  

sobota, 6 kwietnia 2013

el przeglonodo draj

W tym tygodniu właściwie to standard obrzydliwy, czyli pożoga wojna zepsucie chaos etc… -  plus parę wydarzeń o których pisać nie chcę, zatem pisał o nich nie będę (mój ekshibicjonizm ma swoje granice). Ale przechodząc do właściwiej części:

5. zmiana czasu – stało jak stać się miało, czyli znowu kretyństwu stało się zadość i zmieniono czas z zimowego na letni co miało UWAGA UWAGA werble - całkowicie żaden wpływ na życie 90% procent osób nim objętych. Na szczęście w tym roku tak się złożyło, że święta i zmiana zazębiły się (tzn. jasne co roku zmiana jest z soboty na niedziele ale jednak co święta to święta). Więc w moim przypadku to wyglądało tak:
- O obudziłem się….. hmmmm……. nie śpię……antropomorfizacja puchatych zwierzą powinna postępować zgodnie ze wzrostem geometrycznym.... zaraz, nie o to mi chodziło... a tak... telefon….. gdzie jest telefon…… która godzina???…… hmmm już ta? A no tak była zmiana czasu........ hmm trzeba by wstać....<odgłos głowy osuwającej się z błogością na poduszkę - za moment odgłos chrapania>....

Jakoś nigdy nie interesowało mnie specjalnie jak to jest z tym czasem. Że się go zmienia. Z tego co wiem było to uzasadniane oszczędnością energii - że w przemyśle jak się pracuje to warto podciągnąć tą godzinę bo oni zaczynają bladym świtem walkę ze znojem codziennym. Tylko, że przecie myśmy teraz są już tygrysy (wręcz rysie) centralnej jurop. Skorośmy połączenie Japonii z Irlandią (żremy surową rybę - że śledzia do wódki - Japonia, pijemy alk z kufli - że wódka do kufla - Irlandia) to chyba też powinien nam był się zmienić profil gospodarki: ze zdominowanej przez przemysł ciężki na taką gdzie rolę wiodącą (lubię tą nomenklaturę z poprzedniego systemu) pełni sektor usług. A wiadomo jak to jest w usługach - że zwykle najwcześniej to tak o 8 się zaczyna jak dobrze pójdzie. Zatem nie wiem, czy wciąż zmagania z przestawianiem zegarków i chaos na kolei mają sens... Ale też nie mnie o tym decydować, a ponoć i nawet jaśniepierzasty pierwszy kaczor RP Donald coś się wypowiadał, że może by to zmienić - dobrze wiedzieć, że w tym okresie stabilności i bezpieczeństwa Donald ma czas zaprzątać swą głowę tak ważkimi problemami.....

4. Kierowcy nocnych autobusów - jako człowiek korzystający regularnie z usług nocnych przewozów na trasie Katowice - Mysłowice wciąż nie mogę wyjść z podziwu nad pewnymi faktami. Otóż - faktem jest, że autobusy nocne spóźniają się. Zawsze. Jak od przeszło 2 lata nimi jeżdżę, nie pamiętam żeby którykolwiek przyjechał o czasie. To, że nocny spóźni się jest tak pewne jak to, że w telewizji puszczają same szmirowate programy, jak to że sprawdzając datę ważności ostatniego serka w lodówce można być pewnym, że termin ważności upłynął wczoraj, albo jak to że siedząc w świątyni dumania w miejscu jakimś obcym akurat brakło papieru T. 

I ja wciąż nie wiem w jakiej czasoprzestrzeni działają kierowcy tych autobusów. Jakie nocami, obce galaktyki i nieznane wymiary, zwiedzają.  Jakie tajne misje dla obcych państw wypełniają. Gdzie giną te autobusy wszystkie??? Czy udają się w podróż celem odnalezienia sensu istnienia? Czy udają się na pastwiska zielone pełne trawy soczystej by nasycić swe brzuchy przepastne, a kierowcy w tym czasie doznają setek hurys przecudnych?? 

No w każdym razie o 3 czy 4 w Katowicach nie ma ruchu samochodowego..... poprostu nie ma.... można tańczyć na środku ulicy taniec bachaniczny biczując się witkami brzozowymi i polewając jabolem i wciąż ryzykując tylko zgarnięcie przez Policję. Za to, z całą pewnością, nie ryzykując potrącenia przez samochód. Dlaczego też autobusy nie przyjeżdżają na czas pozostanie zatem chyba po wsze czasy tajemnicą......

3. Jest wciąż zimno - nawet nie wiem jak to skomentować. Powiem tyle, wyczyściłem buty do biegania i ŻĄDAM NATYCHMIASTOWEJ MOŻLIWOŚCI SKORZYSTANIA Z NICH W NORMALNYCH POGODOWYCH WARUNKACH. Naprawdę męczące jest co poranne przybijanie piątki z białym niedźwiedziem wracającym po ciężkiej imprezowej nocce spędzonej w melinie pingwinów.....

2. Ilość informacji na stronach BBC dotyczących gier komputerowych - większość (oczywiście nie generalizując) polskich portali informacyjnych atakuje mnie niusami na zasadzie "PÓŁNOCNA KOREA!!!! ATAKUJE!!!!" po czym w treści niusa jest coś na zasadzie "Tegoroczne  okręgowe zawody w Bingo (okręg południowy Londyn), wygrała grupa emerytów, nazywających siebie "Koreą Północną". Jak sami członkowie grupy tłumaczą nazwa powstała wskutek pomylenia przez pielęgniarkę leków na demencję z leczniczą marihuaną. Ponieważ, w odczuciu emerytów, nazwa ta narusza zasady dobrego smaku planują od przyszłego sezonu jej zmianę na "Wschodni Kurdystan".  Tak też szukając alternatywy zacząłem korzystać ze strony BBC. Ostatnio zauważyłem, że pojawia się tam sporo artykułów na temat rynku gier komputerowych i to nie tylko w dziale poświęconym rozrywce ale także tym gdzie piszę się o wielkim biznesie.

Ciekawe kiedy to nasze media zauważą, że gry komputerowe to nie jest tylko rozrywka dla przygarbionych, wychudzonych i pryszczatych nastolatków, ale prężnie rozwijająca się gałąź (czy wręcz konar) biznesu. I to do tego generująca bardzo przyzwoite zyski - że nawet nie jestem wstanie wyobrazić sobie, ile kilogramów czegokolwiek byłbym sobie wstanie za to kupić.

1. MAD JACK - nie chodzi o żaden rodzaj nowej używki czy tam jakiś fajny nowy drink. Mad Jack był fajnym kolesiem, co to służył w szeregach jej królewskiej mości podczas łorld łor tu i latał po polu bitwy z łukiem, strzałami i mieczem. Można więcej o nim poczytać TUUUUUUUU  W kategorii zajebistości kolo dostaje ode mnie 10 sznapsów na 10 i do tego Złotego Strudla Jakości.

Na koniec piosenka jak zwykle. Bo piosenka dobra na wszystko. A jeszcze z zabawnym teledyskiem to już w ogóle:



wtorek, 2 kwietnia 2013

tekst mjuzik

Generalnie, to sprawa wygląda następująco: teksty w piosenkach. Czy je czytasz? 

Kiedyś, bardzo bardzo dawno temu, szczenięciem będąc, zacząłem słuchać muzyki. Hmmm chociaż, nie .... muzyki słuchałem już wcześniej - agresywne i brutalne przeboje Tęczowego Music Boxu czy też wielowarstwowe utwory Fasolek (i ten dres z myszką miki - zawsze chciałem nigdy nie miałem), wypełniły brzmieniem moje dzieciństwo wczesne. Ale w pewnym momencie, za sprawą rodziciela mego (który, mam nadzieje mówić to z pełnym przekonaniem, nie tylko przy początku tego miał udział)  zacząłem muzyki SŁUCHAĆ. Słuchać muzyki znaczyło wykonywać czynność polegającą nie tylko na wpadaniu muzyki jednym otworem a wypadaniu drugim (kwestę ustalenia co to za otwory odkładam w bliżej nieokreśloną przyszłość), ale na w pełnym tego słowa znaczeniu rozumieniu muzyki i odczuwaniu jako coś więcej niż tylko zbiór fal. Nieskromnie powiem, że nagrania posiadane przez ojca pożarłem w tempie dosyć szybkim i rozsmakowawszy się w słuchaniu, zapragnąłem więcej i więcej ......(sarkastyczne nawiązanie do Skarbu Państwa niezamierzone). 

Przedtem jednak, ojciec mój edukując muzycznie swój śliniący się bank genowy, nieraz wskazywał:
"To są synu Schody do nieba", "To jest synu Dym nad wodą", "To jest synu Czarny Sabat" -dobra to ostatnie wiem, że trochę twardy rdzeń (z ang. hardcore) jak dla parolatka (który wciąż nie bardzo kojarzył kolory a Sabat to już wogóle nie wiedział co to i dlaczego) - ale też i ojciec mową Trzęsiwłóczni (z ang. Shakespear) nie władał, więc dysponował nazewnictwem powstałym w przaśnych latach PRL-u. I oczywistym było, że jak słyszę to co słyszę to to są "Schody", a jak słyszę to inne to to jest "Lejla".  Było to tak oczywiste jak to, że Bobo Frut kopie. W małej mojej i słodkiej blond główce aniołka (rany!!! na co ja wyrosłem) kiełkowało jednak pewne poczucie niepokoju, że oni tam chyba coś jednak jeszcze mówią. I że to coś ewentualnie może nawet mieć jakiś związek z tym wszystkim fajnym co słyszę. 

Tak też czas mijał, a ja słuchałem. I nadszedł ten piękny moment (nie wiem kiedy to było, ale było chyba dosyć dawno, tak że pamięć w żaden sposób nie sięga, mimo że wciąż sięga do momentu jak np w wieku lat 5 dostałem na urodziny koszulkę z BRUSEM LI), iż uzyskałem wiedzę językową pozwalającą mi na: po pierwsze korzystanie ze słownika, rzecz druga rozpoznawanie co też te zbitki wyrazowe mogą znaczyć. I było to jak uderzenie Kliczki prosto w żołąd, jak pudel na głowie o poranku - zarazem szokujące i intrygujące wiedzieć co oni tam śpiewają. Powstawał jednak problem zasadniczy - skąd te teksty wziąć. Bo temu, kto tekst "Paranoida" zrozumie jedynie tylko słuchem się posługując i nie będąc Angolem, temu dwie flaszki wódki litrowe gotów jestem postawić i co więcej na znak pokuty je z nim wypić. 

YNTERNETU wtedy nie bardzo było skąd wiadrem przytargać - a nawet jak było to też i nie bardzo w tym ynternecie były teksty lub ich tłumaczenia..... I tutaj z pomocą przychodziły 2 (słownie: dwie) rzeczy - książeczki w płytach i sklep muzyczny. Co do pierwszego, to raczkujący przemysł fonograficzny w Polszaje nieraz spod znaku Jollyego Rogera, nie bardzo przejmował się prawami autorskim zarówno do płyt jak i ich "oprawy". Skutkowało to tym, iż nawet pirackie płyty (a właściwie bardziej kasety - trochu się z płytami zapędziłem) miały książeczki z tekstami. W sklepach muzycznych można było z kolei dostać książeczki z przedrukiem tekstów danej grupy i uwaga - prawdziwy hicior- tłumaczeniami. Cóż to była za rozkosz zapuścić płytę i słuchać tekstu mają go przed oczyma (duszy mojej czy tam jakoś tak). 

I tak też dowiedziałem się, że "Dym nad wodą" to nie jest piosenka o parostatku, że "Schody do nieba" nie opowiadają o awarii windy w 16 piętrowym bloku a "Czarny Sabat"....... nie jest o psie wabiącym się Sabat (jako maskulinizacja Saby - a chuj znam takie mądre słowa i kurwa to mój blog i będę ich kurwa używał). A "Lejla" a "Layla" to chyba zawsze wiedziałem o czym jest :D 

Tak też moi drodzy, czytajcie teksty piosenek, bo też skąd możecie wiedzieć czym się zachwycacie w danej chwili. Ot choćby jak ta rodzina poniżej (czego sobie i Wam życzę:)