wtorek, 28 maja 2013

komiksowo biznesowo

Nie będę ukrywał, że będąc małym blondynkiem w typie plakatu propagandowego Hitlerjugend zdarzało mi się czytywać komiksy. No dobra - robiłem to nawet nadspodziewanie często. Były to wspaniałe czasy kiedy w kioskach Ruchu (w sumie nigdy nie zgłębiłem czemu Ruch to Ruch a nie np. nie wiem Tarcica albo Śledziona - w kioskach Śledziony uważam że też brzmi przyzwoicie) jakaś tam Pani Gienia lub Zenia, co miesiąc dostawała ciężko zarobione pieniądze moich rodziców w zamian za zeszyty (tak to się profesjonalnie nazywa) o przygodach różnych tam takich dziwnych postaci. Generalnie sama idea superbohaterów jest w pewien sposób abstrakcyjna (kolo o umiejętnościach pająka, albo kolo przebrany za nietoperza, albo kolo z wielkim S na klacie) i  czytanie o nich może się wydawać niedorzeczne i dziecinne. Z drugiej strony jakieś tam parę tysięcy lat wstecz (a wsumie i nawet nie tak dawno - przeca latał niby taki po jakiś lasach w anglii) ludzkość jak długa i szeroka zabawiała się opowieściami o Herkulesach, Gilgameszach i tam innych Goemonach Ishikawach - dzisiaj nikogo to nie śmieszy. A jakby nie spojrzeć, to czym innym są komiksy jak nie transkrypcją starożytnych mitów w naszej kulturze popularnej (taaa potrafię tak mondrze napisać, że aż zemby szczenkajom :P). Ok - ostatnie zdanie jest tylko desperacką próbą uwznioślenia różnorakich historii o tym jak ktoś komuś daje po mordzie. 

Ja pisał będę dzisiaj jak zwykle nie o tym, na co wskazuje początek posta. Więc generalnie czytałem te komiksy (jak również książki, etykiety itd aż zmieniłem się w mola :P). Było nas chyba, czytaczy komiksów więcej, bo przez jakiś czas wydawnictwa komiksowe działały dosyć prężnie i był to okres myślę lat ok. 10. Komiksy te - przedruki wydawnictw hamerykańskich - pozwoliły liznąć nieco amerykańskiej popkultury, która już wtedy (tj w latach 90) dominowała w świecie zachodnim - a w świecie wschodnim, po upadku bloku (taki duży to był blok - duuuuuuuuupny wręcz - a wziął i upadł) dopiero się wcinała na całego. 

I jak wszystko w życiu co miłe, ładne i przyjemne okres kiedy komiksy czytałem dobiegł był końca. Pozostały jedynie wspomnienia, zupełnie do niczego nie przydatna umiejętność rozpoznawania superbohaterów oraz sentyment..... no właśnie sentyment - czyli taki swego rodzaju sęk w świadomości (zabrzmiało tak górnolotnie jak Edyta Górniak przy hymnie). I tenże sęk ostatnimi czasy postanowili wykorzystać Ci obrzydliwi kapitaliści z JU ES EJ. Ktoś tam mądry, między jednym burgerem a drugim, wpadł na pomysł wręcz obrzydliwie prosty i jak się okazało rodzący obrzydliwie duże zyski. Otóż - dajmy nieco już starszej młodzieży raz jeszcze to co miała w dzieciństwie. Tylko zróbmy to w formie albo poważnej (Batman) albo komediowej (Iron Man) żeby  nie obrażać ich inteligencji. I zróbmy to w formie takiej, żeby mogli na to zabrać dzieci. I zróbmy z tego film, bo na komiksy musieliby poświęcić za dużo czasu. 

I tak też mamy wysyp filmów o superbohaterach. I publika wali drzwiami, oknami, lufcikami i czym tam jeszcze popadnie. I leci strumień dolarów, juro, rupii, jenów, złotych itd itp. I generalnie wszystko się opiera o ten sentyment, który gdzieś tam kiedyś ktoś zaszczepił temu bajtlowi, bo kupił mu parę komiksów......

Jakie z tego wnioski - ano że ludzie są przewidywalni i zagrać im na sentymencie jest niezwykle łatwo. Co więcej, są oni gotowi wydać za ten sentyment pieniądze.......

I na koniec tradycyjnie piosenka z innego filmu sentymentem przepełniającego :) :



 


sobota, 18 maja 2013

tytuł z niemieckiego języka strasznego - und warum warum warum ......

Dzisiejszy post będzie miał charakter tłumacząco - rozliczeniowy - i nie chodzi mi Broń Panie Boże o korektę zeznania podatkowego lub też czynny żal, żeby mi policja skarbowa nie zrobiła z dupy jesieni średniowiecza. 

Otóż dzisiejszy post będzie o rzeczy dziwnej trochu i też takiej nietypowej, bo będzie o tych nooooo o kompoście..... znaczy nie  nie nie ... będzie o sportach walki. Tak.... Ha-dzia (międzynarodowy odgłos wydawany w każdym filmie karate). Bo też i filmy karate zna chyba każdy, mężczyźni oglądają je z fascynacją (ta podświadoma projekcja, że ten na ekranie to ja) kobiety zapoznają się z nimi z atencją zdecydowanie mniejszą - patrząc przy tym na swojego MISIA z politowaniem i wyrazem twarzy na zasadzie: "Co za kretyn - jak on to może oglądać - przecież oni wogóle nie rozmawiają .... ":P
No i w tych filmach to oni właśnie komunikują się za pomocą sztuków walków różnistych. I co najdziwniejsze sztuki te nie są wynalazkiem czysto abstrakcyjnym, jedynie na potrzeby rozbawienia gawiedzi stworzonym. Sztuki owe faktycznie istnieją i nawet są w kraju naszym, nad wisłą z orłem w koronie, uprawiane

Otóż tak się składa, że w tym roku minęła okrągła 13 rocznica odkąd zacząłem się w te (TE) rzeczy bawić. Co prawda samych sezonów kiedy w miarę regularnie próbuje komuś urwać głowę albo kiedy ktoś próbuje odbić mi wątrobę jest parę mniej ... ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że pewną ilość powietrza na salach treningowych różnistych przez swoje płuca przepuściłem (wiadomo życie, ale z moich obliczeń wynika że te 10 lat w miarę regularnej męczarni się uzbiera). 

I tutaj pada pytanie zasadnicze i takie które postawiłby każdy w miarę logicznie myślący człowiek - PO CO ? I miałby rację to pytanie stawiając. Bo też i nie jest to ścieżka mojej zawodowej kariery, nie mam parcia na zdobywanie medali na zawodach czy też nie mam parcia na wogóle w nich startowanie - więc PO CO? Jest przecież tyle przyjemniejszych rzeczy, jeżeli ktoś już się zmusza do obrzydliwej rzeczy wysiłkiem fizycznym zwanej. Pływanie, bieganie (no to akurat też robię), jazda na rowerze, tenis.... można długo długo wymieniać. Sporty, które nie robią co do zasady siniaków, takie w których uderzenie kogoś w kolokwialnie mówiąc ŻOŁĄD następuje przypadkiem a nie jest samo w sobie celem :) Otóż nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie - PO CO? :D

Pamiętam jak poszedłem na pierwszy trening mając lat 16 - nigdy nie byłem typem sportowca, co więcej nigdy sport mnie nie interesował (na cholerę oni kopią ten świński pęcherz obszyty skórą i czemu wszyscy mają włosy na żel... to jakaś tajna akcja reklamowa L`Oreal?!??!). Właściwie to nawet nie wiem, po co tam poszedłem. Mogłem przecież robić wtedy zupełnie co innego - jakieś cywilizowane rozrywki - książki poczytać, muzyki posłuchać, film obejrzeć, popatrzeć się w ścianę ...... 

Na pewno nie zaciągnął mnie żaden kolega. Może to jakaś potrzeba była nabycia przez nastolatka czegoś, czym można by komuś zaimponować ..... ale komu też to imponuje..... No nie wiem... w każdym razie pierwszy trening na którym byłem, dla osoby która jak ja nie uprawiała regularnie sportu, to była maskara, rzeź, maraton polskich komedii romantycznych, koncert Kings of Leon z Mandaryną na wokalu, Gowin w składzie zarodków..... Koszulka po tymże treningu nie miała suchego miejsca i zanim wyschła minęło z półtorej doby. Pierwszy trening był darmowy... I ja do tej pory nie wiem co spowodowało, że po tym jak mnie zamęczyli, zbili, narobili siniaków, kazali skakać, biegać, rozciągać się, kopać w innych ludzi, przyszedłem na następny trening z opłatą za cały miesiąc. Czy to była potrzeba udowodnienia sobie czegoś? No ale mogłem przecież po prostu zacząć palić fajki i pokazać jakim to dorosły, macho i że nie odstaje od innych (napisałbym pić wódkę ale hłe hłe hłe hłe - Polska..... wiadomo....... :P). I tak też regularnie na treningi zacząłem uczęszczać. Potem też i doszły kolejne sekcje tudzież kluby i różnych dyscyplin w zakresie sportów i sztuk walki (bo to nie to samo jest ) człowiek popróbował. 

I teraz pytanie kolejne: dlaczego 29 latek wciąż przy tym zostaje? Wciąż się po pracy na ten trening zwleka, mimo że powinien wesołą fanfaronadą się zająć robiąc jakieś rzeczy powszechnie w społeczeństwie akceptowalne..... a idzie i znowu mu chcą nogę ukręcić, albo twarz obić setnie..... I znowu 29 latek nie wie co ma odpowiedzieć - może to przyzwyczajenie, może to chęć pokazania samemu sobie, że jak chcę to mogę, mimo że perspektywa drzemki albo słodkiego lenistwa jest dużo bardziej pociągająca i też, nie ma co ukrywać, dużo bardziej racjonalna.....A może 29 latek się już tak do walki z samym sobą przyzwyczaił żeby się zebrać i iść walczyć na trening, że inaczej nie umie...

No bo adrenalinę daje tak naprawdę każdy inny sport - może nie każdy w takiej dawce (choć niektóre w zdecydowanie większej) ale jednak to nie powód ciągłej chęci partycypacji. Zmęczenie też jest spore, ale to da się osiągnąć w każdym sporcie - odpowiednio śrubując tempo. Plusy w postaci, "Bo teraz mam większą szansę  obronić siebie i tych którzy są ze mną" tak naprawdę tracą znaczenie - 29 latków już nikt fizycznie nie atakuje - oni mają wystarczająco przejebane.....Charakter też już się wyrobił (że odwaga, zacięcie, silna wola) więc by 29 latek mógł się czymś poważnym zająć - jakimś sportem dla niego bardziej przystającym.... a jednak się nie zajmuje. Jedyne jak to teraz mogę wytłumaczyć, to nieszkodliwą ekstrawagancją jaką chyba każdy ma ... a przynajmniej mieć powinien, co by się z tłumu wyróżniać :)

W każdym razie, aby podsumować, bo to ważne, żeby jakaś konstatacja jednak była - życie jest nieprzewidywalne i nawet zaprzysięgły mól książkowy, meloman oraz wielbiciel późnośredniowiecznego kina moralnego niepokoju północnej Alzacji czasem bierze torbę i idzie jakąś dźwignię założyć albo z rękawic bokserskich pożytek zrobić......

Na koniec piosnka ładna co mi się  bardzo strasznie podoba..........



wtorek, 14 maja 2013

poranki na agresywnie -post złośliwy

Instytucja poranka (poranku czy jak to się tam piszę) zawsze wzbudzała moją głęboką niechęć tudzież obrzydzenie. Kiedy jeszcze zdarzało mi się spojrzeć w zjadacz czasu telewizorem zwany (teraz od tego chwalebnego zadania mam Internet) to bywało, iż porównywałem swoje poranki do tego co widziałem w reklamach. 

Wiadomo - w reklamach wszyscy zbiegają na śniadanie, wspaniale i doskonale uśmiechnięci. Pani domu (wiadomo, że nie Pan bo to przecież reklamy były o charakterze patriarchalnym) kończyła właśnie przyrządzać śniadanie składające się z 85 potraw w tym pieczonego indyka oraz kaczki po prowansalsku nadziewanej jabłkami będąc oczywiście nienagannie ubraną z makijażem etc. etc. - prawdopodobnie nie spała - takie śniadanie to by trzeba co najmniej z 48 h wcześniej zacząć przygotowywać. I te dzieci.... takie uśmiechnięte.... nie że szkoła.... że zderzą się z nauczycielską frustracją, klasówkami, egzaminami. Nie! One były takie uśmiechnięte i szczęśliwe, że się żyć odechciewa. Co więcej spece od reklamy nie zawsze dbali o to, żeby dobrać dzieci zgodnie z maścią ich rodziców. I tak też można było rozważać trzy możliwości - primo - że dzieci są adoptowane, secundo - że dzieci nie pochodzą z tego samego małżeństwa, tertio - że dzieci są w ogóle pozamałżeńskie. Trzecia możliwość wydaje się być najbardziej prawdopodobna - śniadanie składające się z 85 potraw zdaje się być wynikiem poczucia winy żony, która przygotowując suto zastawiony stół stara się odpokutować za przeszłe przewiny. 

Jednakże Panu domu nie wydawało się to przeszkadzać, ponieważ zwykle miał twarz doskonale nieskażoną myślą. Ja nie wiem skąd się bierze takich ludzi... taka totalna bezrefleksyjność na twarzy... (tzn ja wiem, że tacy po tym padole chodzą - ale zwykle jednak coś tam na ich twarzach się maluje). Ktoś wie jak się taki efekt uzyskuje? Może to jakoś operacyjnie się naciąga skórę za uszami? A może coś się wstrzykuje? Nie wiem jakiś beton..... Wsumie to by było przydatne na sali sądowej - przeciwniki procesowy ocenia Cię jako skończonego kretyna a tu okazuje się, że to tylko twarz....

I ten sok pomarańczowy, który w tych reklamach piją. Jak ja nalewam z kartonu to zawsze mi się coś rozleje i spływa bokiem po szklance, plus sok wygląda jakby mu się nie specjalnie chciało żyć - jakiś taki szarawy czy coś w ten deseń...... A w reklamach jakby ktoś uchwycił promyczek słońca do kryształu - zapewne jest to tylko jakiś odczynnik chemiczny w kolorze "ja pierdole jak bardzo żółty", który powoduje wszystkie znane i parę nieznanych chorób, ale i tak zazdroszczę.

Plus tam zawsze jest pogoda - zawsze - ZAWSZE. Zawsze świeci słońce - ZAWSZE!!! Przecież oni tam muszą mieć straszną suszę jak tam tak zawsze słońce świeci (ale beczkowozów dowożących wodę żadnych nie widać.....). Albo mają jakiś nadprzeciętny odsetek ludzi chorujących na nowotwór skóry. Plus choroby psychiczne - przecież od takiej doskonałości to na głowę można dostać.

I tutaj nastąpiło smutna konfrontacja z moją rzeczywistością.

Zwlekam się rano pełen energii i powłócząc nogami kieruję się do łazienki w moim jednopokojowym apartamencie. Następnie włażę pod prysznic z czającą się w podświadomości pewnością, że znowu zapomnę wcześniej odkręcić wodę. I zanim błogosławione ciepło doleci do słuchawki prysznica czeka mnie kilkusekundowy zimny prysznic, kiedy to będę klął w duchu całą ziemię i wszystkie jej sprawy, a przede wszystkim siebie, że znowu zapomniałem wcześniej wodę odkręcić. Wyjdę spod prysznica - spojrzę w lustro- smutek ogarnie mą twarz na ten widok. Umyję zęby. Wyjdę do kuchni - gdzie nie będzie dzieci, nie będzie też żony i co najsmutniejsze w tej całej Gomorze, nie będzie też śniadania. Przygotuje sobie zatem jakąś tam kanapkę do pracy, wezmę też jabłko - które będzie polskim jabłkiem i jak zwykle będzie śpiewać Rotę albo hymn jak je będę jadł (ewentualnie Bema pamięci żałobny rapsod - jeżeli to bardzo patriotyczne jabłko). Na wszystko jeszcze raz popatrzę i pójdę do roboty......  

Piosenkem tutaj wstawiam , które ostatnio w głowie mej siedzi bardzo strasznie a coverem grupy Coldplay ona jest i to dubstepowym - ale słucha się tego bardzo przyjemnie:


wtorek, 7 maja 2013

mołtajns -byłem widziołem

Tak się składa, że pojechałem w góry. Uprzedzając ewentualne domysły, dociekania, docinki, złośliwości etc. nie nie jestem kowbojem i nic nie wypasam :]

Więc pojechałem w góry na dni parę łikendu majowego, długiego w tym roku niezwykle, bo aż pięciodniowego. I czego też w tych górach pięknych wspaniałego doświadczyłem, już spieszę donieść.

Pierwsze co rzuciło się mnie we twarz, a konkretniej mówiąc w oczy,  to to że w Tatrach jest czysto. Park narodowy, ludzi niby kupa, ale jest czysto. Żadnych śmieci, butelek, niedopałków. Nie wiem czy tak działa zaprogramowany podprogowo w szkole podstawowej nakaz dbania o przyrodę (bo gdzie indziej, poza górami, to on raczej nie działa) ale naprawdę jest czysto. Nie widziałem też żadnego niedźwiedzia, który by latał z workami na śmieci i coś ze szlaków sprzątał, radośnie przeklinając pod nosem. Jedynym wytłumaczeniem jest, że naród nasz częstokroć nakaz nie śmiecenia traktujący dosyć lekko, w górach nie śmieci. Miłe to i pokrzepiające, ale nie uprzedzajmy faktów.....

Bo drugie co mnie się przez te klika dni w oczy rzuciło to to, że naród lata po górach w obuwiu wyprodukowanym przez żółtych braci w Pańswie Środka - które to obucie mimo walorów estetycznych na piesze wędrówki nadaje się średnio, żeby nie rzec, iż nie nadaje się wogóle. Już lepiej byłoby chyba chodzić w jakiś onucach własnej roboty wytworzonych z wykładziny i starego dresu domowego (tzw. dresus domestikus - każdy ma, nikt się nie przyznaje). Ja rozumiem, że nie każdego stać na zakup butów w cenie wręcz odrażającej, ale za to zapewniającej brak otwartych złamań. Ale w takim wypadku, jak kupujesz już tenisówki czy adidasy to idźże na szlak gdzie jest przyzwoicie płasko, lub też tylko trochę pod górę. A nie leć na szlak w partie gór, gdzie lodu warstwa leży jeszcze słuszna - i to lodu śliskiego niesamowicie. A !!! chciałeś na ślizgawkę ...... no tak TOPR przecież też powinien jakoś zarobić na żarcie. Ot choćby kiedy to kobieta postury słusznej niezwykle, wyposażona w tenisówki czarne jak smoła, chcąc ustąpić wędrowcom znużonym (czyli nam) drogi wlazła centralnie na takiż to lód..... Tutaj okazało się, że jednak fizyka jest bezwzględna brak tarcia plus wektor ruchu i dobra ta kobiecina zaryła plerami o lód, że aż kolokwialnie mówiąc - oddało. 

Tym razem stać się nic nie stało, ale mogło. I potem w wiadomościach jakiś zbotoksowany prezenter będzie mówił, że turysta się połamał. No połamał się połamał - jak w cichobiegach po lodzie popierdalał to się i połamał......

Rzecz trzecia to schroniska - a właściwie ceny w schroniskach. Otóż ceny w schroniskach powinny być modelowym przykładem na to jak działa ulubiona instytucja każdego szanującego się biznesmena - monopol. Bo też jak już wleziesz na tą górę, to tam są tylko te... no.... kamienie i ewentualnie trochę drzew. I jeżeli nie opanowałeś, jak Jacek Stachurski, metody odżywiania się energią z kosmosu, tudzież nie gustujesz w korze saute podanej z sałatką z kosodrzewiny i mchu wraz z deserem w postaci świeżego gruntu okraszonego drobnymi owadami, to będziesz chciał coś w schronisku zjeść. Jasne można, tak jak autor tekstu, dźwigać ze sobą suchy prowiant w postaci zupków chińskich tudzież kubków nie chińskich - bo wrzątek w schroniskach jest darmowy, ale gwarantuje, że po dłuższej klikudniowej wędrówce strawa taka nie wydaje się być wystarczająca. Strawa taka może stanowić jedynie preludium do wbicia zębów w porządny kawał jakiegoś mięsiwa i to najlepiej ciepło-gorącego. A takie mięsiwo kosztuje. 

Rozrzut cenowy to mniej więcej 20-30 zł za drugie danie z mięsem. Dużo to czy mało ? Jak się spojrzy na koszty produktów to wydaje się dużo (bo to żadne specjały są kawał mięsa, trochę ziemniaków i klasyk polski tj.buraki lub surówka z kiszonej kapusty). Jak się dołoży transport to wciąż wydaje się dużo (jednak każde schronisko ma quady, tudzież odpowiednie samochody, tak że nikt niczego na plecach nie nosi). Trzeba także pamiętać, że schronisko jest MONOPOLISTĄ czytaj zawsze jest kolejka, bo wszyscy coś jednak biorą - ergo dobry zarobek mógłby spowodować obniżenie cen. A jeżeli nie cen na potrawy to chociaż na napoje - bo 6 zł za butelkę wody mineralnej, która w hurcie kosztuje ze 1,50 zł to jest jednak coś nie halo - żeby nie powiedzieć, że to zbrodnia w biały dzień jak skopanie pod kioskiem z gazetami pięciolatka, bo wykupił nam ostatniego Kaczora Donalda. Jasne można kranówkę, tylko że tak jakoś dziwnie. No ale górale i dudki to zawsze jakoś tak szli w parze - i Ci pierwsi bardzo łakomie patrzyli na to drugie.

  Jasne, są potrawy tańsze, które służą zapchaniu się (zupy z pieczywem, tudzież koszmar każdego przedszkolaka to jest ryż z owocami i śmietaną) - ale jednak pewien niedosyt pozostaje, że skoro już jadę raz na jakiś czas jedynie to jednak bym chciał też zjeść coś przyzwoitego.....

Ludzie w schroniskach - otóż ludzie w schroniskach są dla siebie co do zasady mili. Kolejka do prysznica jest okazją do spontanicznego żartu tudzież dowcipu. Podobnie z dosiadaniem się do stolików - wiadomo miejsca mało. Ale szczęśliwcy co pierwsi miejsce zajęli, wykazują pełne zrozumienie dla dosiadających się, a ewentualne prośby takiej natury nie są kwitowane swojskimi "Zajęte" lub też bardziej dosadnie - "Spierdalaj". 

Oczywiście to "bycie miłym" ma swoją słowiańską barwę - czyli miły, pogada, ale raczej głębszych relacji po takim wyjściu w góry się nie pochyta. Bo niby wszyscyśmy razem w górach ale jednak każdy się swojego towarzystwa trzyma. 

Fajne jest również pozdrawianie się na szlaku. Czegoś czego na powszechnie uczęszczanych szlakach nie uświadczymy, na szlakach mniej uczęszczanych jest normalne i również dodaje kolorytu i klimatu takiej wyprawie. 

Kończąc zatem wyciąg powyższy z wyjazdu pięciodniowego - w góry warto jechać i warto też wybrać się na dni parę z  plecakiem ciężkim, co by trudów pieszej wędrówki posmakować samemu i potem przed wnukami ubarwić, odpowiednio wskazując na K-2 i Mount Everest, nawet jak się poszło w Świętokrzyskie. 

Na koniec piosenka, co się mnie w uszy rzuciła ostatnimi czasy i muzyka fajna i tekst również: 

 


środa, 1 maja 2013

nie śmieszny wpis

Ten wpis nie będzie śmieszny. Nie będzie zajawkowych metafor, wyszukanych porównań. Nie będzie zjadliwej ironii, uszczypliwego sarkazmu czy też zwykłej złośliwości w stosunku do zastanej rzeczywistości...... Tego w dzisiejszym wpisie nie będzie. A co będzie? Będzie smutek, żal, szczypta rozczarowania życiem oraz proza dnia codziennego.

Dzisiaj rano - jak co rano - udałem się w miejsce mego zatrudnienia zarobkowego. Udałem się tam za pomocą pojazdu samochodowego. Nie ważne jakiej marki, nie ważne jakimi ulicami. Dla opowieści istotne jest, że w godzinach porannych wsiadłem do tego diabelskiego ustrojstwa, aby zarobić na kromeczkę suchego chleba i kubeczek wody. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem kim się stanę i dokąd doprowadzi mnie ta podróż. Ale nie uprzedzajmy faktów......

Rozwijając niezbyt dużą prędkość, prędkość powiedzmy średnio rozpędzonego psa rasy mieszaniec (miało być metafor ja wiem, ale teraz inaczej się nie dało...) wjechałem jedną ze zwykłych Mysłowickich ulic. Ulice, którą do tej pory podążałem każdego dnia, co więcej podążałem nią bez problemów. I wtedy.......

I wtedy na jedno mrugnięcie oka, na jeden ułamek sekundy coś lotem błyskawicy spłynęło mi pod maskę samochodu..... Nie widziałem jego oczu, nie widziałem (jeszcze!) jego piór, nie widziałem jego łąp, nie wiem czy miał rodzinę, nie wiem czym się interesował - może grał na puzonie, może lubił warcaby, może czytał Sienkiewicza, może słuchał Mozarta.......

W każdym razie w dniu 30 kwietnia 2013r. wleciał mi pod samochód gołąb. Nie miałem możliwości żeby zareagować w jakikolwiek sposób..... w tylnym lusterku zobaczyłem jedynie frunące za samochodem pierze..... 

Czy czuje się winny? Nie wiem..... Czy powinienem zostać potępiony na wieki? Tego mam nadzieje nieprędko się dowiem..... Tą bolesną historią chciałem się podzielić z czytelnikami w przededniu mojego wyjazdu w góry, który sam w sobie jest zdarzeniem niosącym ze sobą dużo szczęścia - aczkolwiek nie ukrywajmy, że odbędzie się on w cieniu pierzastej tragedii ........

P.S nie będzie sobotniego wpisu.

Jak zwykle na koniec piosenka pełna smutku, ale w pewien sposób także nadziei