sobota, 16 lutego 2013

wyobraż sobie Leto gruby Lennon martwy

Ponieważ, co do zasady miła to być blog nie dotyczący li tylko i wyłącznie poczynionych przez autora obserwacji, tudzież jego rozterek moralnych, zadrapań egzystencjalnych i bolączek związanych z życiem postanowiłem, że napiszę recenzję. Otóż obejrzałem film. Film nosi tytuł "Rozdział 27" i jest filmem nie nowym, bo powstał w 2006 r. Scenariusz filmu oparty jest na wydarzeniach dotyczących zabójstwa Johna Lennona (Imagine all the people, sharing all the world ... yeah right). Historia opowiedziana jest  perspektywy zabójcy Lennona niejakiego Marka Chapmana, który poza tym, że był typowym zjebem (przepraszam - był chory psychcznie) to jeszcze był zjebem niebezpiecznym i jak się okazało niebezpiecznym śmiertelnie. Po filmie poczytałem sobie o Marku (możemy przejść na Ty prawda?? nie obrazisz się? no nie w sumie siedzisz w pierdlu) na wikipedii. Po lekturze mogę powiedzieć jedynie, że wciąż zachwyca mnie jak wykręcić i spaczyć może się ludzki umysł - Chapman był i narkomanem i pijakiem i nawróconym katolikiem, świetnym pracownikiem, uwielbianym przez dzieci którymi się opiekował - no generalnie człowiek instytucja (uwaga sarkazm!). W rolę psychopaty wcielił się niejaki Jared "30 sekund do marsa" Leto. Pana Leto należy podziwiać za to jak do tej roli się przygotował tj. zrezygnował ze swojego standardowego anorektycznego wyglądu żywego przyrządu do nauki anatomii (właśnie pod mój dom podjechał autokar fanek i zaczynają ustawiać stos) i do roli przytył ładnych parę kilo (co samo w sobie zapewne nie było jakoś specjalnie trudne - hłe hłe hłe - daj pączusia hłe hłe hłe). Sam film generalnie wygląda jak monodrama - bo, oprócz głównego bohatera, pozostałe postacie mają raczej charakter epizodyczny (i na szczęście bo w filmie gra też Lindsay Lohan). Tak więc słuchamy sobie tego co też działo się w głowie pana Chapmana. I tutaj mam największy problem  tym filmem, bo o ile do gry Leto jakoś specjalnie nie można się przyczepić, o tyle scenarzysta nie popisał się jakoś specjalnie i monologów udowadniających, że kolo był świrem słuchamy przez 80 minut - niestety zaczyna to nużyć już po 40. Generalnie przy tak bogatej biografii jaką miał Chapman (załamania nerwowe, próba samobójcza etc.) dało się pokazać jego poprzednie zwichrowania, a tak patrzymy jak się kręci w tą i w tamtą po tym Nowym Jorku i wsumie to tak mało z tego wynika. Zapewne zamierzeniem reżyser miało być pokazanie dramatyzmu ostatniego dnia przed zabójstwem, ale dramatyzm ulatuje po tych 40 minutach i człowiek sobie mówi " No do jasnej cholery weź, żesz już go zastrzel". Ścieżka dźwiękowa w filmie nie istnieje - albo przynajmniej ja jej nie zauważyłem ( a przecież, aż się prosi żeby w filmie o śmierci muzyka było jakieś nawiązanie do jego twórczości). Również ostatnia scena - uwaga spoiler!!!!  Lennon ginie - nie należy do najbardziej dramatycznych w historii kina, właściwie to wogóle dramatyczna nie jest - ot wyskakuje grubasek i sobie strzela. W mojej skali dostaje zatem 3 Żuczki (żart taki).

piątek, 1 lutego 2013

europa

Na wstępie chciałem oświadczyć, że tytuł posta nie ma nic wspólnego z zespołem mężczyzn rosłych, w makijażu przystojnych z tapirem na głowie co to przebój wielki o liczeniu stworzyli.
Przechodząc do meritum, jak mawiał wujaszek Józef przed podpisaniem wyroków, tytuł odnosi się do przybytku karmiącego, w cenach antykapitalistycznych, pokolenia całe ludności rdzennej i ludności napływowej w mieście stołecznym województwa śląskiego tj. Stalino...... Katowicach. Otóż przybytkiem tym jest bar mleczny EUROPA. Każda opowieść powinna jednak zawierać wstęp do którego, aby nie nastawiać cierpliwości czytelnika na próbę, przechodzę. Kiedyś bardzo bardzo dawno temu zjawiłem się w mieście Katowice celem rozpoczęcia studiów na mojej alma mater tj Uniwersytecie Śląskim. Czas to był wielki i wspaniały, wszystko było nowe dla człowieka z prowincji (kanalizacja, wozy bezkonne, drogi brukowane i brak świń na centralnym placu miasta). Pojawiła się także kwestia zapewnienia sobie stałego wyżywienia, gdyż wbrew obiegowej opinii, student od czasu do czasu musi się pożywić i przyjąć pewną ilość kalorii, a kalorie te nie mogą mieć postaci li tylko płynnej. Na pierwszym roku studiów państwo nasze było na tyle wspaniałomyślne, że dopłacało do obiadów na stołówce studenckiej - i tak student za złotych pięć mógł pożywić się całkiem smacznie wraz z pozostałą bracią studencką w jednym miejscu. Warunki przypominały te z PRL-u ale też i same studia mają coś z przaśności więc jedno do drugiego pasowało.... Ale (zawsze jest jakieś ale...) piękny sen stołówkowy skończył się nagle brutalnie przecięty przez rząd (a tfu!), który stwierdził, że do studenckich posiłków dopłacał nie będzie (a tfu! studenci) i także pojawiła się konieczność znalezienia słusznego zastępstwa, gdzie głównym wyznacznikiem do oceny tego czy zastępstwo ma szansę powodzenia była cena serwowanych posiłków. I tak też wszystkie drogi doprowadziły mnie nie do stolicy Italii ale do baru mlecznego Europa. Bar mleczny Europa był rozwiązaniem w pełni ekwiwalentnym gdyż posiłki tam serwowane są i smaczne i w cenie, która studenta nie zrujnuje. Za złotych jedynie 4 można było dostać dwie porcej np makarony z kapustą i grzybami, który żołądek zapełniał znakomicie, za złotych 5 można było dostać talerz placków z jabłkami albo pierogów, które również smak miały zacny... tak więc od strony kulinarnej było dobrze powiedziałbym nawet, że dobrze bardzo.... Jedyne co zmieniło się na inne to towarzystwo, które oprócz braci studenckiej stanowić zaczęli także emeryci (taki mieli kaprys bo przecież wiadomo, że emerytury liczone w tysiącach ojro im pozwalają jeść codziennie kawior na łożu z dziczyzny w sosie szafranowym, popijając to tą najdroższą kawą co to się ją w guanie jakiś tam zwierząt znajduje - zresztą nie wiem kawy nie pijam). Emeryci jednak stosunkowo niegroźni jeżeli tylko akurat nie było jakiejś katastrofy lotniczej nie stanowili problemu. W barze jednak sławnym Europa stołowała się także prawdziwa awangarda żulerni okolicznej w tym także creme de la creme dilerzy okoliczni. Razu pewnego stołując się w barze przy stoliku obok usiadł młodzeniec już niemłody w kurtce skórzanej, co widać było że niejedno przeżyła. Młodzieniec ów zamówił szklanice słuszną kompotu z wiśni i obowiązkowy element każdego polskie wesela tj. krokieta. Rozsiadł się wygodnie delektując posiłkiem - za minut parę przysiadł się do niego inny młodzieniec w stanie wskazującym na znacznie większe zużycie tego młodzieńca przez życie. Coś tam sobie szepnęli na uszko i młodzieniec krokietem zwany z zza pazuchy wyciągnął strzykawkę dużo zapełnioną płynem brunatnym. Tutaj zaświtały mi w głowie jakieś tam informację że jakaś słoma, na stole stał kompot, to że jakiś kompot... ale że nie do picia tylko taki inny.... no w każdym razie byłem świadkiem transakcji, gdyż młodzian bardziej zużyty wyciągnął swoją nieco mniejszą strzykawkę i naciągnął sobie pewną ilość płynu..... Cóż było robić skupiłem się na swoich łazankach z kapustą i grzybami, rozważając przy tym całokształt zaistniałej sytuacji.... do czego doszedłem .... jak zwykle do niczego :) jak to pisał poeta "some are born to sweet delight, some are born to endless night". Tym samym moje nawyki stołowania się w Europie nie zmieniły, a pana w kurtce skórzanej spotykałem jeszcze kilka razy - widać bar spełniał dla niego rolę biura na godziny :) W każdym razie polecam wszystkim złaknionym przygody i posiłku :)