wtorek, 9 kwietnia 2013

poczuj się dobrze film

Dzisiejszy wpis chciałbym zacząć od początku. Jest to rozwiązanie dziwne i raczej niespotykane. Zwykle przecież zaczyna się od środka. Popularne jest też zaczynanie od końca, czyli od dupy strony. Jeszcze bardziej popularne jest niezaczynanie w ogóle lub też kończenie zanim się na dobre zaczęło. Dlatego też zacznę od początku.

U naszych dalekich pobratymców z chroniczną nadwagą z państw zjednoczonych w ameryce, dla których istniejmy i tak jako zbiorowość określana jako tzw. JUROP (oficjalnie zasłyszane ostatnio od poznanego hamerykanina) powstał, w świętym lesie, pewien gatunek filmów. Filmy te nazywane są z angielska (bo taka jak na razie mowa w tym kraju dominuje, ale jest parę nacji które pracuje usilnie żeby to zmienić) feel-good movies. W naszej ojczystej mowie, pobrzmiewającej szumem husarskich skrzydeł, brak jest jednak odpowiedniego tłumaczenia, gdyż nasz przemysł filmów popularnych (czyli nie że sztuka pełnym ryjem tylko coś, żeby się po tej kolacji z ukochaną nie porzygać z uwznioślenia) opiera się na produkcjach o zacięciu martylorogiczno-cierpiętniczym, bądź też o głupie produkcje komedio-podobne. Ewentualnie o średnio udane próby zrobienia czegoś innego, aczkolwiek wydaje się że w tych innych próbach tak naprawdę nikt nie wiedział co chce zrobić.

Dlatego też tłumacząc wprost wyszłoby chyba, że najbliżej i najlepiej nazwać TO TO filmami dobrego samopoczucia. 

Po cóż się takie filmy kręci? Otóż po to, żeby w znoju i gnoju dnia codziennego zobaczyć coś, co ma uwypuklić, że jednak jakieś tam promyczki słońca się pojawiają. Może niewiele, ale zawsze.....

I tu chciałem przedstawić, pokrótce moją listę osobistą 3 filmów, które lubię i które do omawianej kategorii należą (przynajmniej tak mi się wydaje):

3. "Pasja" a więc w filmie tym Rzymianie...... dobra żartowałem :)

będą dwa filmy:

"Garden State" (ktoś mądry przetłumaczył to na Powrót do Garden State - niech będzie ale to dołożenie Powrót naprawdę było, moim skromnym zdaniem, zbędne). Film jest o powrocie do domu, osobnika pewnego, który zrobił "kariera" w świecie bo pojawił się w jednej dobrze rozpoznawalnej produkcji po czym jego kariera utknęła. Osobnik ów wraca do domu na pogrzeb  matki. Jak się później dowiadujemy jest także, począwszy od wieku lat 9, na prochach stabilizujących (czytaj: minimalizujących) odczuwane emocje. Cóż można robić powróciwszy do domu po długiej nieobecności? Ano imprezuje się z kumplami. No i w historii musi pojawić się kobieta (tutaj w osobie postaci zagranej świetnie przez Natalie Portman). Wszystko oczywiście, zgodnie z zasadą gatunku, zmierza do szczęśliwego finału. Humor w fabule nie jest taki, żeby boki zrywać ale jednak nastrój poprawia (przynajmniej mnie) skutecznie. Ale cóż ja się będę pocił skoro jeden obraz mówi za tysiąc słów. Poniżej trailer:



Drugi filmem jest "Lost in translation" (przetłumaczone już z większą weną na "Między słowami"). Film, który albo się uwielbia albo ma się go kompletnie gdzieś (czyli nie że nienawiść, ale chyba odczuwa się jeszcze gorsze uczucie obojętności). Ja w każdym razie film ten lubię niezmiernie. Po pierwsze, gdyż akcja umieszczona jest w Japonii, do której zamierzam prędzej czy później pojechać i jak konto pozwoli to mam nadzieje, że więcej niż raz. Po drugie, gra tam jeden z moich ulubionych aktorów tj. Bill Murray, którego kreacja podstarzałego aktora po latach świetności kręcącego reklamówki w Tokio, jest doskonała. Po trzecie - za fabułę i klimat, które może i wloką się leniwie ale jak człowiek się wczuje to jednak nawet nie zauważy jak mu ten czas projekcji minął. A o czym jest sam film? Można powiedzieć, że to standardowa historia miłosna tylko że pokazana w krzywym zwierciadle. Bo też i głównych bohaterów dzieli wszystko, począwszy od wieku i bagażu doświadczeń, a skończywszy na pozycji społecznej. I coś co byłoby pewnie niezłym materiałem na głupawa komedię romantyczną tutaj zamienia się w portret dwojga ludzi, którzy są na życiowych zakrętach. Ale nie że przez jakieś tragedie, traumy i piekła. Ot po prostu - jak to w życiu bywa przychodzi moment kiedy człowiek sobie uświadamia, że nie wie gdzie jest. I ten zakręt życiowy dwójkę ludzi zbliża, ale bez żadnego taniego romansidła - film jest naprawdę bardzo subtelny (rany skąd ja znam to słowo :D). Zakończenie jest słodko-gorzkie, ale oczywiście nie walnę spoilera... W każdym razie polecam zarówno film jak i ścieżkę dźwiękową do niego, której ja słucham bardzo często bo i zacna muzyka została do filmu wybrana.


Tym też kończę moje grafomaństwo w dniu dzisiejszym :) na koniec kawałek z OST z Garden State który także zacnym jest i go polecam :)


  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz