niedziela, 20 lipca 2014

wyjazdy ostatnie

Przed kilkoma godzinami dane mi było wrócić z wyjazdu integracyjnego. Był to wyjazd będący zarazem wyjazdem ostatnim, związanym z moją edukacją. Udało mi się uzyskać - wraz ze sporą grupą mnie podobnych - tytuł zawodowy, który uprawnia nas do noszenia stroju urzędowego (popularnie nazywanego bat-strojem - Batman byłby dumny). Było to okupione długim tyraniem, mnóstwem wydanych pieniędzy i nerwami jak przy braku papieru toaletowego w toalecie. Z drugiej strony, podczas tejże mordęgi dane mi było poznać mnóstwo świetnych ludzi - wiadomo, nic tak nie łączy jak konieczność wspólnej ciężkiej pracy (każdy chińczyk z fabryk Appla by mi przytaknął). W każdym razie skoro nam się udało - to też i zgodnie z odwieczną polską tradycją postanowiliśmy nasz niewątpliwy tryumf odbyć w jakże sielskiej miejscowości Wisła. 

Wisła jest miejscem, które (co oczywiste) widziało już tysiące (jeśli nie setki tysięcy) takich imprez. Wiadomo, że w miejscu tym setki polaków w sposób kulturalny i wręcz rzekłbym intelektualny świętuje swoje sukcesy. Przy lampce wina, z rozmową o najnowszych trendach w literaturze, przy Brahmsie i Chopinie lecących w tle (IRONIA).  Ale ja nie o tym jak imprezy w Wiśle napędzają polski przemysł gorzelniczy i dają zarobić młodocianym Dj zanim nie znajdą bardziej poważnego zawodu. 

Chciałbym opisać sam wyjazd- ale w myśl zasady "Co było na wyjeździe integracyjnym zostaje na wyjeździe integracyjnym" nie będzie mi dane. Jednakże każdy kto był na jakimś wyjeździe integracyjnym ( a czy jest ktoś kto nie był ?) doskonale zapewne będzie zdawał sobie sprawę z tego, jak to wygląda. Dlaczego rano wszyscy wyglądają na tak bardzo spragnionych (i nie chodzi o pragnienie towarzystwa innych). Dlaczego są wymięci, dlaczego zastanawiają się czy mogą prowadzić samochód... Wreszcie dlaczego część patrzy się dziwnym wzrokiem na współbiesiadników- skoro jeszcze parę godzin temu obiecywano sobie dozgonny szacunek, lojalności, przeplatane zapewnieniami o niegasnących więziach przyjaźni i nie wiadomo czym jeszcze (nie wiadomo, bo z przejęcia i uniesienia było to wypowiadane głosem bełkotliwym...). O dziwnych spojrzeniach wczorajszych mistrzów parkietu nie wspominając :)

Więc co też mi zostaje do napisania... Zostaje mi do napisania tyle, że może ten wyjazd był jak wiele innych. Że może z perspektywy osoby trzeciej nie było to wydarzenie warte większej uwagi  czy specjalnie wiekopomne. Ale to był NASZ wyjazd.  I to był NASZ ostatni wyjazd. Ostatni przed tym, jak zajmiemy się  swoimi karierami "w zawodzie". Ostatni, który był napędzany świeżymi wspomnieniami tego, jak przez 3 lata trzeba było tyrać jak woły po to, żeby na taki wyjazd można było pojechać.  Pewnie będą następne, jak ten strzęp na górze pozwoli, to może nawet w równie wielkim składzie osobowy. Ale ten ostatni zawsze będzie stanowił ukoronowanie 3 bardzo ciężkich lat... I pewnie za parę lat będziemy, czekając na rozprawę z pełnomocnikiem drugiej strony - który akurat okaże się być naszym kolegą z ostatniego, wspominać jak to było na ostatnim :)

Wiem, że powiało trochę melancholią, ale z drugiej strony uważam, że raz na jakiś czas można. 

Na koniec stara piosenka Talking Heads - jakoś dobrze mi pasuje do klimatu. 



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz